Wszystkie dzieci Lizawiety



Do północy pozostała ledwie godzina. Ostatni w miarę przyzwoici mieszkańcy wioski opuścili gospodę niedługo po zmroku, toteż pozostali w izbie jęli sobie coraz śmielej poczynać, widząc, że nikogo już zgorszyć nie mogli.
Nie przerywając ustawiania na blacie świeżo umytych kufli, których o tej porze wiecznie brakowało, gruba Rozalka potoczyła wzrokiem po twarzach rozochoconych biesiadników i uśmiechnęła się pod nosem. Złośliwi mawiali, iż zwykła ona uśmiechać się raczej pod wąsem, i trzeba przyznać, że mieli w tym trochę racji. Jednak to nie wygląd Rozalki, jakkolwiek szpetny, spędzał jej sen z powiek, ale plotki o podupadaniu prowadzonej przez nią gospody i konieczności jej rychłego zamknięcia. Wszystkie one wydawały się teraz zmyślone, zapewne przez jakąś zgorszoną dewotkę, którą budziły odgłosy hucznej zabawy, jaka co noc się tu odbywała.

Póki pod tym dachem nie zabraknie jadła ni napitku, póty zaglądać tu będą wszystkie spragnione rozrywki dusze. Rozalka raz jeszcze zlustrowała towarzystwo i z pewnym żalem odnotowała, że brakowało tej nocy jednej stałej bywalczyni, która zdolna była nie tylko rozruszać w tańcu kogo tylko zechciała, ale także przetrzymać wszystkich biesiadników aż do rana w wyśmienitych humorach. Dziś jej miejsce było puste, lecz zaledwie Rozalka przypomniała sobie, jak inaczej zwykła spędzać wieczory jej ulubienica, w mig poweselała. Jutro najpewniej puste miejsce znów będzie zajęte, a gospoda zyska nowego gościa, który na krok nie odstąpi swojej kochanicy póki ta się nim nie znudzi. Wtedy gość, zamiast opuścić na zawsze progi tego przybytku, zasiądzie w jakimś ciemnym kącie, pijąc o wiele więcej niż powinien i łypiąc spode łba na wszystkich potencjalnych rywali, póki nie porwie go w ramiona jakaś młódka i wszystko nie zacznie się od nowa.
Te rozważania wprawiły Rozalkę w tak dobry nastrój, że powróciła do pracy ze zdwojoną energią, podśpiewując przy tym przyciszonym basem. Chcąc znaleźć butelkę jakiegoś zagranicznego taniego wina, którego domagał się właśnie jeden z biesiadników, odwróciła się tyłem do izby, pozwalając towarzystwu oglądać swoje szerokie, prawie męskie barki, kołyszące się do rytmu skocznej melodii wygrywanej przez siedzącego wprost na stole i kiwającego wiszącą w powietrzu stopą skrzypka. Jedynie to pozwoliło wejść niepostrzeżenie kolejnej osobie, będącej dość niezwykłym gościem w tym miejscu.
Lekko tylko drzwi uchyliwszy, do środka wsunął się mały, nadzwyczaj elegancko przyodziany chłopiec. Niezauważony przez nikogo, nawet przez czujne oko Rozalki, przemknął między stołami, będąc zbyt niskim, by ponad zaplamionymi blatami dało się spostrzec choć czubek jego głowy. Dopadłszy kominka, całkiem wprawnie dołożył drwa i postał tam dłuższą chwilę, grzejąc przy ogniu zmarznięte dłonie. Potem niespiesznie podszedł do skrzypka, uważnie obejrzał zawartość leżącego przy nim kapelusza i opróżnił go, wpychając wrzucone tam wcześniej monety w kieszenie własnych portek. Pokręcił się jeszcze po izbie, szczególnym zainteresowaniem darząc Agatę, o której mawiano, że starsza jest nawet od okalającej wioskę puszczy. Przyglądał się z uwagą, jak pochłania czwarty tej nocy barani udziec, mamrocząc przy tym swoim zwyczajem, że pościć dopiero w trumnie zamierza, choć żadnego postu akurat nie było. Krążyły jednak plotki, że upiwszy się po śmierci męża, to jest przed przeszło dwudziestu laty, Agata nie zdążyła jeszcze wytrzeźwieć, więc nie zawsze wiedziała, jaki był obecnie dzień tygodnia, a nawet pora roku.
Przybyły niedawno chłopiec, nie przypominający żadnego z biegających co dzień po wiosce dzieci, dziś w dodatku taplających się w kałużach pozostałych po wczorajszej ulewie, a więc najpewniej nietutejszy i niezaznajomiony z krążącymi tu plotkami, pokręcił tylko głową i ruszył dalej zwiedzać izbę. Z nieco mniejszym zaciekawieniem zatrzymał się przy niemłodym już, ale wciąż żwawym Ambrożym, którego dłoń dziwnym trafem zabłąkała się między fałdy spódnicy liczącej sobie zaledwie kilkanaście wiosen Maryny, równie bezwstydnej, co urodziwej, a w dodatku niemal zupełnie niewidomej, i najprawdopodobniej usiłowała odnaleźć skrytą pod nią kształtną nóżkę. Chłopcu nie spodobały się widocznie takie zabawy, bo oddalił się od kochanków czym prędzej, bez emocji mijając kilka innych par, które okres nieśmiałych zalotów najwyraźniej też miały już dawno za sobą, przystanął za to przy miejscowym poecie, Gustawie. Siedział on z dala od reszty towarzystwa i rozłożywszy spory arkusz papieru między walającymi się po stole niezliczonymi pustymi butelkami, pisał jakiś wzniosły a łzawy poemat, często ocierając przy tym oczy rękawem i pociągając nosem. Niezauważony przez nikogo chłopiec towarzyszył mu podczas pisania czwartej i piątej strofy regularnego jedenastozgłoskowca, gdy te zaś zostały ukończone, a poeta począł się zastanawiać, czy osiem wersów to wystarczająca dla każdej z nich ilość, czy może powinien zacząć dzieło od nowa – chłopiec ziewnął przeciągle i podreptał w stronę ciżby. Capnął jakiś kufel, stojący tuż obok nogi stołu, przy którym trzech wielce poważnych i wybuchowych gospodarzy dyskutowało zaciekle o polityce, o mało nie przechodząc przy tym do rękoczynów, po czym przycupnął na wolnym końcu jakiejś ławy i począł sączyć piwo, zupełnie jakby to była szklanka ciepłego mleka.
Wtedy to został wreszcie zauważony przez Ambrożego.
– Hej, smyku! – huknął, aż kilka panien podskoczyło, łącznie z siedzącą tuż obok Maryną. – Czego tu szukasz o tak późnej porze?
Chłopiec odstawił kufel, otarł znad ust resztki piany i spojrzał na niego śmiało, bez cienia lęku.
– Mamy szukam.
– Ha! Dobre sobie. Mamy szuka, brzdąc jeden! No, dalej, dziewczęta, przyznawać mi się tu zaraz, która to dziwowisko powiła.
Towarzystwo ryknęło śmiechem, a kilka najmłodszych panienek ku uciesze tłumu poczęło się przekrzykiwać, zaklinając się na wszystkie świętości, że są jego matkami.
– Nieprawda – oburzył się chłopiec, całkiem poważnie biorąc te zapewnienia. – Moja mama to Lizawieta.
Śmiechy i okrzyki momentalnie ucichły. Ktoś jeszcze ze dwa razy powtórzył szeptem to imię, po czym w izbie zapanowała grobowa cisza. Biesiadnicy zerkali jeden na drugiego, głowami wskazując sobie tego niezwykłego gościa, lecz nikt nie śmiał się odezwać.
Wreszcie stara Agata, która skończyła właśnie czwarty udziec, zwlokła się ze swego miejsca i chwiejnym krokiem ruszyła ku chłopcu, na przemian to oblizując palce, to wycierając je w okrywające ją brudne łachmany. Stanąwszy przed nim, zatoczyła się potężnie, aż kilku siedzących najbliżej rosłych chłopów drgnęło, gotowych podtrzymać ją, gdyby straciła równowagę, ale starucha szybko się wyprostowała. Chrząknęła przeciągle i wyjątkowo paskudnie, przyglądając się gościowi z uwagą lekko zmrużonymi oczami.
– Lizawieta, powiadasz? – zaskrzypiała jak od lat nieoliwiona brama. – Pewien tego jesteś?
– Tak pewien jak tego, że jutro wyciągniecie, babciu, kopyta – odparł chłopiec bez zająknięcia.
Starucha szarpnęła się jakby ją kto uderzył i splunęła dziecku pod nogi. Zaraz też potrząsnęła głową i żwawo odkuśtykała do swojego stołu, by porwać oparty o jego krawędź sękaty kij. Nie rzuciła się jednak okładać nim chłopca, lecz podpierając się, opuściła gospodę.
Kilka osób odprowadziło ją wzrokiem, ale większość nie spuszczała chłopca z oczu. Ten rozglądał się po izbie, dopóki nie wypatrzył stojącej za wyszynkiem Rozalki. Być może uznał ją za najbardziej godną zaufania, a może po prostu wiedział, że tylko ona może mu w tej chwili pomóc.
– Zaprowadzisz mnie do mamy, dobra cioteczko? – zapytał chłopiec, uśmiechając się przymilnie, co najpewniej nie wróżyło niczego dobrego.
– Teraz jest chyba zajęta – z wahaniem odpowiedziała Rozalka, zdziwiona, czym zasłużyła sobie na takie miano. – Radziłabym ci zajrzeć do niej jutro, a teraz położyć się spać. Na piętrze mam wolne pokoje, chodź, wybierzesz sobie jakiś.
Ledwie wypowiedziała te słowa, towarzystwo poczęło się rozchodzić, wyjątkowo wcześnie jak na sobotnią noc. Nikt z obecnych nie zamierzał zjawiać się na jutrzejszej mszy, profanując świątynię samą obecnością swojej grzesznej osoby, ale zjawienie się tego niepokojącego dziecka tak zepsuło wszystkim humory, że nie sposób było dłużej się bawić, zwłaszcza gdy skrzypek spostrzegł, że go okradziono i stanowczo domówił dalszego muzykowania, a nawet zaczął rzucać wyzwiskami i rwać się do bójki.
Rozalce niemiły był taki stan rzeczy, ale nie mogąc zostawić teraz chłopca samemu sobie, machnęła ręką na towarzystwo, pewna, że za parę dni o wszystkim zapomną i znów pod jej dachem rozbrzmiewać będą śmiechy, krzyki, radosne zaśpiewy i muzyka w sam raz do tańca. Zaprowadziła zatem chłopca na poddasze, tłumacząc, w którym pokoiku najdotkliwiej dokucza wdzierający się przez szpary w oknach wiatr, a po którym myszy mają w zwyczaju najgłośniej harcować. Chłopiec jakby zupełnie jej nie słuchając, wybrał ten najmniej przytulny, za to znajdujący się najbliżej schodów prowadzących na dół. Natychmiast wyciągnął się na twardym łóżku i nakrył pierzyną pod sam nos.
– Przynieść ci, kochanie, coś na kolację? – spytała troskliwie Rozalka. – Chleba, może mleka?
– Nie trzeba, piwo dokończyłem, To wystarczy.
Kobiecina pokiwała głową, udając zrozumienie. Zostawiła chłopcu kaganek i zeszła do prawie zupełnie opustoszałej izby. Zegar wskazywał kwadrans do północy, a gospodę opuścili już wszyscy z wyjątkiem Gustawa, z zapałem przepisującego na czysty arkusz ukończony właśnie sonet, dla którego porzucił pracę nad swoim jedenastozgłoskowcem, i Maryny, jak zwykle zapomnianej przez wszystkich i pilnie nasłuchującej, czy ktoś wreszcie zechce odprowadzić ją do domu. Rozalka już miała zamiar spełnić ten niezupełnie miły obowiązek, gdy wtem drzwi rozwarły się z hukiem, a do środka wtoczyła się ledwie na nogach stojąca postać.
– To ty, Agato? – spytała Maryna, wyciągając w jej stronę szyję.
Rozalka podeszła nieco bliżej, unosząc wysoko zdjęty z pobliskiego stołu lichtarz. Nowym gościem był niewątpliwie mężczyzna, w dodatku zataczający się z powodów innych niż wieczna nietrzeźwość.
Widząc nowo przybyłego, Gustaw momentalnie zapomniał o swoim sonecie.
– Albert, bracie! Co się stało? Martwiłem się, nie widząc cię dziś w gospodzie. Wszak miałeś przybyć już w porze poobiedniej!
Rzucił się ku niemu, chcąc go wyściskać, a może i wycałować, ale ten gestem nakazał mu się nie zbliżać. Opadł na najbliższą ławę, ciężko dysząc i oparł głowę o ścianę.
– Biada mi – jęczał, zaciskając mocno powieki. – Nie powinienem był się do niej zbliżać. Przeklęty będę na wieki, jeśli szybko jej jakoś nie przebłagam.
Jęknął głośniej i złapał się za żebra. Gustaw natychmiast przypadł do jego boku.
– Cóż ci, Albercie? Czyj gniew spaść miałby na ciebie? Opowiadaj!
Maryna zastrzygła uszami, również wielce ciekawa tej historii, a Rozalka, w mig pojąwszy potrzeby cierpiącego gościa, nalała mu kieliszek wódki, postawiła go przed nim i sama zasiadła naprzeciw. Zaledwie Albert wychylił kieliszek, wróciła mu jasność umysłu. Popatrzył po izbie pełnym zdumienia wzrokiem.
– A gdzież to się wszyscy podziali?
Gustaw nie mógł mu odpowiedzieć, jako że będąc zanurzonym w swej własnej poezji, niczego nie zauważył, z pomocą zatem pospieszyła Rozalka.
– Uciekli, bo przestraszyli się brzdąca, który pytał o matkę.
– Matkę? O, święci pańscy! Czyżby pytał o Lizawietę?
Widząc, iż Albert pobladł, jego rozmówcy wymienili szybkie spojrzenia, Maryna zaś przesunęła się w ich stronę na swej ławie i wychyliła nieco, by lepiej słyszeć.
– Lizawiety szukał – przytaknęła swym basem Rozalka. – Chyba nie spotkałeś innych dzieci, które też o nią wypytywały?
Albert zapatrzył się gdzieś w przestrzeń.
– Dzieci nie – rzekł po chwili. – Tyko jedną dzieweczkę, świeżo rozkwitłą różyczkę polną, lat mającą może piętnaście. Kąpała się właśnie w rzece, koło której przechodziłem.
Poeta poruszył się niespokojnie, a Maryna wysunęła głowę jeszcze bardziej, podpierając się jedną ręką. Rozalka postanowiła chrząknąć w tym momencie, by przywołać ich oboje do porządku. Gustaw rzucił jej pełne wyrzutu spojrzenie, podczas gdy Albert ciągnął dalej.
– Idę sobie zamyślony do gospody, gdy tymczasem patrzę – a tu los zesłał mi takie cudowności! Podchodzę bliżej, zagaduję grzecznie, a dziewczę, zamiast zachować się jak przystoi, to znaczy albo zacząć wrzeszczeć wniebogłosy, albo zaprosić mnie do miłych harców w wodzie, zaczyna mnie ni stąd, ni z owąd wypytywać o Lizawietę. Ma się rozumieć, zbaraniałem, a ona, odbierając to widocznie jako obrazę, wyskoczyła naraz z rzeki…
W tym momencie przerwał mu donośny łomot. Gustaw podskoczył, chwytając się za serce, lecz zaraz się uspokoił, widząc, że przyczyną hałasu była Maryna, która spadła z ławy, wychyliwszy się zanadto. Rozalka ruszyła podnieść dziewczynę, usadowić ją w bezpiecznej odległości od krawędzi, a potem srogo wyłajać. Wreszcie dała Albertowi znak, by mówił dalej.
– Otóż, jak mówię – podjął niepewnie, jakby bał się własnych słów – dziewczę wyskoczyło i jęło okładać mnie grubym konarem, który poderwało z ziemi jak piórko. Krzyczało przy tym: „Nie chcesz mi pomóc, to masz za swoje, ale pamiętaj, choćby nie wiem co, dopadniemy Lizawietę i zetrzemy w proch każdego, kto nam stanie na drodze”.
– My, czyli kto? – spytała rzeczowo Rozalka, wracając na poprzednio zajmowane miejsce. – O kim mówiła?
– O nas – odpowiedział jej cienki dziecięcy głosik. – O wszystkich dzieciach Lizawiety.
Dwoje słuchaczy poderwało się na równe nogi. Albert, będąc wciąż zbyt słabym, by wykonać jakikolwiek gwałtowny ruch, pozostał na miejscu, wytrzeszczając tylko oczy, a Maryna, nie mając pojęcia, co się dzieje, zaniechała kręcenia głową w poszukiwaniu źródła dźwięków i skuliła się zrezygnowana. Przed trójką rozmówców stał tymczasem kilkuletni chłopiec, z uśmiechem sączący piwo z trzymanego oburącz kufla. Gdy skończył, oblizał się, jakby zjadł właśnie najsłodszy ze smakołyków.
– To wszystko prawda – powiedział. – Przyszliśmy ukarać Lizawietę za to, co zrobiła, i biada każdemu, kto stanie nam na drodze.
Odstawił kufel na podłogę, nie mogąc dosięgnąć lady, i czmychnął na górę, a kiedy tylko ucichł tupot jego stóp, odezwał się zegar, powoli wybijający północ.


Jeszcze nie zaczęło świtać, a już ktoś przemykał pomiędzy chatami. Ambroży, który dopiero przed kwadransem wrócił od przypadkowej kochanki, a teraz powoli szykował się do snu we własnym łóżku, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Nie wypatrzywszy niczego niepokojącego, chciał powrócić do alkierza, gdy wtem zdało mu się, że naprzeciw jego obejścia drogą przebiega dwoje dzieci.
Jakikolwiek lęk obcy był Ambrożemu, nie czującego strachu nie tylko przed księdzem proboszczem przepowiadającym mu od dawna marny koniec i wieczne potępienie, ale nawet przed rosłym drwalem Jędrzejem, którego córkę porzucił lata temu przed ołtarzem i który groził mu od tego czasu spaleniem całego dobytku. Dzielnego chłopiny nie strwożył zatem widok małych nieznajomych, przeciwnie, wyszedł na ganek, by ich zaczepić i dowiedzieć się, kim są. Zaledwie jednak przestąpił próg swej chaty, stanął jak wryty i przetarł oczy, nie wiedząc, czy to, co widzi, to początki snu, czy jeszcze jawa. Wszelkie ślady senności minęły jak ręką odjął, gdy zorientował się wreszcie, na co patrzy. Nie chcąc, by i jego dostrzeżono, wrócił cichutko do izby i starannie zasnął rygiel przy drzwiach.
Cóż go tak wystraszyło? Otóż wokół chaty stojącej po drugiej stronie drogi gromadka dzieci wykonywała przedziwny, przyprawiający o dreszcze taniec. Było ich dużo, nim Ambroży postanowił się skryć, naliczył ich cały tuzin. Podobne były do siebie jak rodzeństwo wydawane na świat rok po roku, najmłodsze mogło mieć ledwie trzy lata, a najstarsza dzieweczka była już prawie dorosła.
Ich ubrania zupełnie nie pasowały do miejsca, w które przybyły, zdradzały bowiem wielkopańskie pochodzenie. Koszule o sztywnych kołnierzach biły po oczach śnieżną bielą nawet u najmniejszych szkrabów, co budziło zdziwienie, podobnie jak czarne kamizelki, w które wciśnięto wszystkich chłopców, każąc im do tego założyć krótkie spodnie, odsłaniające równie czyste pończochy, a na stopy wsunąć lśniące pantofle ozdobione wielkimi klamrami, w słońcu najpewniej skrzącymi się wszystkimi kolorami tęczy. Czarne sznurowane gorsety dziewczynek i długie, zbyt poważne jak na ich wiek spódnice wprawiały Ambrożego w nie mniejsze osłupienie, lecz to zdecydowanie ich taniec był tym, co skłoniło go do ucieczki.
Wyglądało to doprawdy upiornie. Dzieci wykonywały wokół chaty niespotykane figury; to chwytały się dwójkami lub trójkami za ręce i drobiły w miejscu, to poruszały się na boki, krzyżując nogi w skomplikowanym układzie, to znów przysiadały na pięty, machając przy tym ramionami jakby były to łopoczące skrzydła ogromnych nocnych ptaków. Więcej Ambroży nie zaobserwował, zdążył jednak rozpoznać wśród małych tancerzy chłopca, który zjawił się tej nocy w gospodzie grubej Rozalki. Najwidoczniej ktoś wskazał dzieciom – a może same go odnalazły – dom jego sąsiadki, Lizawiety.


Albert nie zmrużył oka tej nocy. Wraz z Gustawem wyczekiwał świtu, żywo rozprawiając na temat dzisiejszych wypadków. Co prawda rozmowa nabrała jako takiego sensu dopiero gdy poeta wytrzeźwiał niemal zupełnie, nie przestając wszelako tytułować swego przyjaciela bratem ani reagować na wszystko z przesadnymi emocjami, jednak Albert nie zważał na to. Sam będąc pełen sprzecznych uczuć, poszukiwał odpowiedzi na pytanie, czy powinien pomóc upiornym dzieciom w ich poszukiwaniach, czy też opowiedzieć się po stronie Lizawiety, od lat wspierającej go w nieporadnych umizgach do kolejnych urodziwych panien poprzez wyjawianie mu rozmaitych sekretów kobiecej natury i doradzanie najskuteczniejszych jej zdaniem form zalotów. I chociaż żadna z nich nie przyniosła nigdy spodziewanych efektów, to serce nakazywało mu wesprzeć powiernicę jego problemów miłosnych w starciu z tymi potworkami. Rozsądek jednak przypominał, iż rozczarowanie Lizawiety byłoby niczym w porównaniu z gniewem istotek mieniących się jej dziećmi.
Poproszenie Gustawa o pomoc w rozstrzygnięciu tej kwestii na niewiele się zdało.
– Nie możemy tak po prostu przeczekać w bezpiecznym miejscu aż sprawa rozwiąże się sama? – spytał poeta. – Zwykli śmiertelnicy nie powinni mieszać się w diabelskie sprawki.
– Co też mówisz? Jakie znowu diabelskie sprawki?
– To nie słyszałeś…?
Gustaw zerwał się z miejsca, zupełnie jakby wiedza, którą zamierzał podzielić się z przyjacielem, paliła go tak bardzo, że niezdolny był usiedzieć w miejscu. Albert pociągnął go z powrotem na ławę.
– Usiądź i opowiadaj. Co się tutaj dzieje? Co to za dzieci? Przecież Lizawieta nigdy męża nie miała.
– Ano nie miała, ale w celibacie też nie żyła, a wiadomo powszechnie, czym skutkuje takie prowadzenie się.
– Jak to? Są sposoby… Proszki, pigułki…
– E, to tylko w wielkich miastach. Zbyt długo tam przesiadujesz i zapominasz, jak to u nas na wsi wygląda. Tu liczy się na to, że szczęście dopisze.
– A Lizawiecie rzadko kiedy dopisywało?
– Otóż to, bracie. A co się robi z niechcianym, nieślubnym dzieckiem?
Albertowi na moment odjęło mowę. Miał w głowie jedną, najbardziej oczywistą odpowiedź, ale nie chciał jej uznać za prawdziwą. Gustaw oparł głowę o ścianę i przymknął oczy.
– Nie, nie zabijała ich. Ani tuż po urodzeniu, ani potem. Nie porzucała ich nawet w lesie na pewną zgubę ani nie oddawała ich nikomu na wychowanie. Powiadają, że handlowała swoimi małymi potworkami z samym diabłem.
Allbert huknął pięścią o stół, zapominając całkiem o nie tak dawno otrzymanych obrażeniach.
– Łżesz! Nie zrobiłaby czegoś takiego. Nie ona. Naczytałeś się tych swoich bzdurnych ballad o diabłach i upiorach  myślisz, że takie rzeczy naprawdę mają miejsce.
Gustaw otworzył jedno oko.
– Ach, bracie, to byłby doprawdy przedni temat na balladę! Z pewnością napiszę ją kiedyś, lecz najpierw zaczekajmy, aż cała rzecz się skończy. Obserwujmy bieg zdarzeń i nie przerywajmy go. Zachwyćmy się grozą sytuacji, sami będąc bezpiecznie ukryci przed jej zachłannymi mackami…
Wciągnął głęboko powietrze i odetchnął powoli, napawając się własnymi słowami. Albert złapał go za ramię i mocno potrząsnął.
– Zbudź się ze swego snu, marzycielu! Chcesz mieć temat na balladę? Chodź więc ze mną sprzeciwić się samemu diabłu, dopiero będziesz miał natchnienia.
– Jakże to: diabłu się sprzeciwić? Czyś, bracie, rozum postradał? Nie, lepiej nie wtrącajmy się w sprawy nie należące do naszego świata. Lizawieta naraziła się diabłu, oszukać go chciała, to niech teraz płaci swoją duszą.
Oddech miał teraz szybki i urywany. Nie w smak mu było narażać się dla innych. Co innego opisywać cudze cierpienia lub własne, które zazwyczaj były wyimaginowane bądź do przesady wyolbrzymione, lub przelewać na papier przerażające historie, które nigdy nie miały miejsca, a co innego brać udział w jednej z nich. Nie, to było coś, na co tak wrażliwy poeta nigdy dobrowolnie by się nie zgodził.
Albert pojął to bez dalszych wyjaśnień. Wstał, założył ciepły płaszcz, a na głowę wcisnął kapelusz, i ruszył ku drzwiom, odprowadzany zdumionym wzrokiem przyjaciela. W progu odwrócił się na chwilę.
– Gdybym zginął lub duszę i rozum postradał – zaczął, ostrożnie dobierając słowa – możesz opisać mój krótki nędzny żywot i rolę, jaką postanowiłem odegrać w starciu Lizawiety z dziećmi diabła.
Wyszedł tak szybko, że do izby nie zdążył wtargnąć zimny wicher. Mimo to Gustaw poczuł ogarniający go nieprzyjemny chłód. Niewiele myśląc, zerwał się z ławy, omal nie przewracając przy tym stołu. Zrobił kilka kroków, lecz zawrócił, porwał własne wierzchnie odzienie, zakręcił się jeszcze po izbie, niepewny, co właściwie robi, aż wreszcie zdmuchnął świecę i wybiegł na chłód. W pędzie usiłował wbić się w płaszcz, kilkakrotnie myląc rękawy, a gdy doprowadził się do jakiego takiego porządku, doścignął przyjaciela. Ten rzucił mu krótkie spojrzenie i czym prędzej nasunął kapelusz na oczy.
– Żądza natchnienia tobą kieruje, czy sumienie? – rzucił dość obojętnym tonem.
– Sam nie wiem. Coś mnie gna do przodu, ale czy to serce, czy rozum, nie jestem w stanie pojąć.
Albert machnął ręką i zaniechał dalszego dopytywania. Postawił kołnierz dla lepszej ochrony przed zimnem i ruszył pod wiatr, ku chacie, w której niejednokrotnie znalazł zrozumienie, pocieszenie i dobrą radę. Zanim jednak przyjaciele przebyli choć połowę drogi, spomiędzy chat wypadła ku nim skulona postać. Na ich widok przystanęła, lecz zaraz popędziła w początkowo obranym kierunku.
– Przeklęci bądźcie, potępieńcy! – krzyknęła, nie odwracając się w ich stronę. – Choćbym się miała w wodzie świeconej utopić, nie dostaniecie mnie żywej.
W mig ją rozpoznali.
– Lizawieto! – zawołał za nią Albert. – To my, nie bój się. Chcemy pomóc.
Zatrzymała się i rzuciła szybkie spojrzenie przez ramię.
– Tfu, przeklęci! – Splunęła z odrazą. – Omamić mnie chcecie szatańskimi sztuczkami, już ja was znam! Ale ja się nie dam oszukać.
Znów pognała przed siebie, a przyjaciele, nie wymieniwszy nawet słowa, zgodnie pobiegli za nią. Wystarczyło jednak, że na drodze zamajaczyła niewielka dziecięca postać, by Gustaw krzyknął wniebogłosy i zawrócił.
– Głupi – warknął Albert, nie przerywając biegu. – Jeśli do tej pory upiory nie dorwały swej matki, nie mogąc jej znaleźć, teraz niechybnie to zrobią.
Przyspieszył. Lizawieta, choć niesiona na skrzydłach strachu, nie mogła równać się z mknącym chyżo młodzieńcem. Wkrótce też poczęła opadać z sił, przez co nieco zwolniła. Albert dogonił ją wówczas i złapał wpół, by pognać jeszcze szybciej, niemal unosząc kobiecinę w powietrzu.
– Pędźmy do kościoła – rzucił przyciszonym głosem. – Jeśli prawdą jest to, co słyszałem o tych dzieciach, tam będziemy bezpieczni.
Nie odpowiedziała, nie mogąc złapać tchu, ale też nie protestowała, gdy zawlókł ją przed święty przybytek. Tam postawił ją na nogi i uchylił ciężkie wrota, a gdy oboje wsunęli się do ciemnego wnętrza, zasunął rygiel. Upewniwszy się, że drzwi zakrystii zamknięte były na głucho, przysiadł pod obrazem Matki Bożej i zerknął niepewnie na słaniającą się Lizawietę.
– Co tu się właściwie dzieje? To naprawdę twoje dzieci diabłu przed laty sprzedane?
Kobieta podeszła do najbliższej ławki i osunęła się na klęcznik, głowę kryjąc w opartych na nim ramionach. Długo zwlekała z odpowiedzią, ale Albert nie ponaglał jej ani nie dopytywał. Swego czasu to ona cierpliwie czekała, aż ten nad wyraz kochliwy student wyzna jej wszystkie swoje troski, mniemał więc, że teraz i ona potrzebuje nieco czasu, by zaczęła mówić.
Nie mylił się. Gdy Lizawieta podniosła się wreszcie i usiadła, twarz miała mokrą od łez, ale widać było, że pragnie podzielić się z nim swoimi rozterkami.


Wszystko zaczęło się wiele lat temu, gdy Lizawieta była jeszcze zupełnie młodą dziewczyną. Pochodziła z drobnej szlachty, tak ubogiej, że rodzina załamywała ręce na myśl o wydaniu za mąż wszystkich swoich córek. Po długich i burzliwych naradach zdecydowano, że tylko najstarsza otrzyma ten zaszczyt, pozostałe cztery zostaną natomiast oddane do klasztoru.
Początkowo Lizawiecie nie przeszkadzał taki stan rzeczy, wręcz przeciwnie, polubiła życie zakonne. Problem pojawił się dopiero gdy miejsce starego, schorowanego już ogrodnika zajął urodziwy młodzieniec. Pech chciał, że przebywając dość często z Lizawietą, polubił ją bardziej niż pozostałe mniszki, a ona, zgodnie z prawem natury i swej młodości, zupełnie straciła dlań głowę.
Będąc jeszcze niedoświadczeni i zbyt spragnieni uczucia, nie kryli się długo przed sobą ze swoimi zamiarami. poczęli więc wynajdywać preteksty, by coraz częściej mogli ze sobą przebywać i choć nigdy nie przekroczyli granicy wielogodzinnych zajmujących rozmów, tyle wystarczyło, by siostrzyczki wzięły ich na języki.
Plotki szybko dotarły do uszu matki przełożonej, ta zaś, płonąc gniewem, wezwała do siebie Lzawietę i jęła o wszystko wypytywać. Młoda nowicjuszka do niczego się nie przyznała, ale przeorysza znalazła sposób, by dowieść jej winy. Kazała wezwać do siebie także ogrodnika, a ledwie przekroczył on próg i spostrzegł Lizawietę, oboje spłonęli rumieńcem. To wystarczyło przeoryszy. Zleciła wymierzyć obojgu po sto batów. I choć zawinili oboje, gniew przeoryszy skupił się głównie na Lizawiecie. Jak twierdziła stara mniszka, osobiście batożąc dziewczynę, zupełnie normalną rzeczą jest, iż młodzieńcy nie potrafią upilnować swego serca i pozwalają, by przyćmiło im ono rozum, niewiasty jednak powinny wykazać się większą powściągliwością i rozsądkiem, by nie ulegać ich namowom, a nawet ich zniechęcać.
Na próżno Lizawieta przysięgała na wszystkie święte imiona, że nic bezbożnego nie uczynili, przeorysza nie chciała dać wiary jej słowom. Wypędzając zakochanych za mury klasztoru, uraczyła młodą mniszkę takimi oto słowami:
– Kochać ci się zachciało, tak? Nie ma u nas miejsca na kochanie. Przeklęta bądź, rozpustnico! Niech cię gnębią aż po grób żądze, które cię do splugawienia tych świętych progów przywiodły i niech żadna miłostka ukojenia ni szczęścia ci nie przyniesie. A dzieci twoje niech sam diabeł piastuje i niech cię dręczy cały ich tuzin, dopóki nie powrócisz w święte miejsca szukać odkupienia swoich win. Obyś życiem swoim przypłaciła hańbę, którą nasz zakon okryłaś!
Tak oto, niczym wygnani z raju Adam i Ewa, uciekać musieli kochankowie, którzy nawet jednego pocałunku miedzy sobą nie wymienili. Wkrótce jednak osiedli w spokojnym miejscu, gdzie nikt ich nie znał, więc i nie mógł osądzać. Choć nigdzie nie mogli wziąć prawdziwego ślubu, nie ściągając na siebie podejrzeń, udawali małżeństwo i wkrótce też jak mąż z żoną żyć poczęli.
Uprawiając ziemię i sprzedając jej płody, wiedli spokojne życie, dopóki Lizawieta nie została brzemienną. Wtedy nieszczęścia spadły na nich niczym grad: sprzedaż szła im coraz gorzej, bo na warzywa padła jakaś zaraza, a wreszcie ziemia zupełnie przestała wydawać plony. Kochanek Lizawiety, chcąc zapewnić rodzinie godny byt, najął się do pracy przy budowie, lecz wprawy nie mając w niczym prócz ogrodnictwa, już trzeciego dnia spadł z rusztowania. Kilka dni zajmowała się nim kochająca niewiasta, której nie stać było na opłacenie lekarza, nim ten wyzionął ducha.
Obawiała się, że z żalu straci też dziecię, ale donosiła je bez większych przeszkód aż do czasu rozwiązania. Wówczas to największe z nieszczęść ją nawiedziło.
Zaledwie Lizawieta powiła córeczkę, do jej domu wszedł obcy mężczyzna ubrany zupełnie jak medyk i roztaczający wokół siebie trudną do zniesienia woń siarki.
– Zabieram ze sobą Larysę Andriejewnę – powiedział do oniemiałej Lizawiety. – Musi się wypełnić przekleństwo matki przełożonej.
Wyszedł, niosąc ze sobą płaczące niemowlę. Lizawieta była zbyt wyczerpana, by wybiec za nim lub wyrzec choć słowo protestu. Została sama na tym świecie, bez męża, dzieci i źródła utrzymania. Nie chcąc paść znów ofiarą plotek, zbiegła gdy tylko doszła do pełni sił.
Od tej pory prowadziła życie tułacze. Najmowała się do służby w różnych dworach, ale ilekroć zdążyła się gdzieś zadomowić i uwierzyć naiwnie, że oto znalazła swoje miejsce na ziemi, traciła głowę dla mężczyzny, czy to pachołka, czy wiejskiego wesołka, czy nawet samego pana domu. Owoce jej romansów za każdym razem odbierał diabelski medyk, a ona sama uciekała, bojąc się konsekwencji. Za każdym też razem diabeł nadawał dzieciom imiona, a chcąc z niej okrutnie zakpić, wybierał spośród dwóch: Larysa, bo tak było na imię przeoryszy, i Andriej, dla upamiętnienia pierwszego kochanka. Kpił z niej przy każdych odwiedzinach, mówiąc na przykład, że dzieci zwracają się do siebie po otczestwie, chyba że nie brzmi to dobrze, wtedy zwyczajnie, po nazwisku. Za swój najbardziej udany dowcip uznawał przytoczenie dialogu, jaki często słyszy podczas obiadu:
– Podaj mi, proszę, sól, Laryso Aleksandrowno.
– Ależ proszę bardzo, Laryso Fiodorowno, już podaję.
Syn Ambrożego też się pośród nich znajdował, jako że Lizawieta w swej ucieczce przekroczyła wreszcie granice swej ojczyzny, ale żeby malec nie czuł się poszkodowany ani zbytnio odstający od innych, diabelski opiekun nazwał go Andriejem Pachołkowiczem. Po jego przyjściu na świat znużona Lizawieta postanowiła zaniechać dalszej ucieczki, widząc, że w wiosce wiele panien prowadzi się jeszcze gorzej niż można to powiedzieć o niej. Urodziła jeszcze dwoje dzieci, których nazwisk zdradzić nie chciała i odetchnęła wreszcie pełną piersią, od trzech lat nie będąc nękaną przez klątwę. Jak się jednak okazało, dzieci, zgodnie ze słowami przeoryszy, przybyły całym tuzinem, by ją dręczyć.
– Boję się, że kres moich dni jest bliski – rzekła Lizawieta na zakończenie swej opowieści. – Wszak według klątwy mam zginąć w świętym przybytku.


Dzieci dokazywały wesoło pod czujnym okiem Rozalki. Choć tęgiej właścicielce gospody zdarzyło się raz i drugi huknąć na nie swym głębokim basem, gdy poczynały sobie trochę zbyt śmiało, nie miała serca odmówić im czegokolwiek, o co tylko ją poprosiły. Zmieszana nieco i zaczerwieniona ze wstydu nalewała im w kubki już nie tylko piwa, ale wszystkiego, czego tylko sobie zażyczyły.
Na szczęście w gospodzie nie było nikogo, kto mógłby czynić jej na ten temat kąśliwe uwagi. Pobożna i szanująca się część wioski szykowała się właśnie do mszy; ten i ów przechadzał się może po wiosce, ale żadnemu nie postała w głowie myśl, by zajrzeć do tego przybytku. Większość zaś gości, którzy siedzieli wczoraj do północy, co i tak było dla nich dość wczesną porą, najpewniej wciąż smacznie spali. Jedynie wiecznie pijana Agata wraz z młodą Maryną siedziała na ławie przed swoim domem, mając widok na gospodę. Po tym, co przepowiedział wczoraj bezczelny brzdąc, starucha nie chciała słyszeć i znalezieniu się z nim pod jednym dachem. Nie zwracała też najmniejszej uwagi na to, co działo się w środku, będąc pochłonięta ożywioną wymianą zdań ze swą towarzyszką.
Temat do rozmowy w istocie miały zajmujący. Od niemal godziny dyskutowały o tym, co należało zrobić w sprawie Lizawiety i jej upiornych dzieci. Choć obie się zgadzały, że o bezczynnym siedzeniu nie mogło być mowy, nie mogły dojść do porozumienia. Podczas gdy Agata upierała się, że należało przede wszystkim pozbyć się dzieci, Maryna próbowała przedstawić jej swoje racje.
– Póki co, wiemy tylko tyle, że te bękarty szukają matki – tłumaczyła po raz kolejny. – Gdyby więc jej nie było w wiosce, nie miałyby czego tu szukać i odeszłyby do diabła.
– A co jeśli one właśnie tego chcą? Nie, ja diabłu nie wyświadczę przysługi, swój honor mam.
– Lepiej im się przysłużyć niż narazić, takie moje zdanie. Jeszcze się na nas mścić zaczną i co wtedy?
Agata uniosła sękaty kostur i potrząsnęła nim bojowo.
– Już ja im wtedy dam! Niech no tylko spróbują!
– Z diabłem chcesz wojować?
Stara uspokoiła się zaraz, jakby usłyszała coś, o czym jeszcze nie było mowy.
– A, nie, jak  diabłem samym, to nie.
Maryna parsknęła śmiechem, ale zaraz się opanowała, nie chcąc, by starucha poczuła się urażona. Spróbowała raz jeszcze podjąć temat.
– Cóż nam więc pozostaje, jeśli nie wojowanie?
– A bo ja wiem?
– Przysługa nam zostaje, przysługa. Zrobimy to, czego ten diabeł od nas chce, a wtedy pójdzie sobie od nas i nigdy ni wróci.
– A czego od nas chce?
– Jak to: czego? Chce dopaść Lizawietę. Jeśli go w tym wyręczymy, odejdzie do diab… po prostu odejdzie do siebie.
Agata pomyślała chwilę, wreszcie skinęła głową i wstała, podpierając się kijem. Maryna też zerwała się z ławy i wsunęła dłoń pod ramię staruchy. Nie miały gotowego planu. dziewczyna miała w głowie tylko cel, nie martwiąc się o to, jakimi środkami przyjdzie go jej osiągnąć, a stara pijaczka najpewniej nie do końca rozumiała, co się właściwie dzieje.
Szybko dotarły do właściwej chaty usytuowanej nie tak znów daleko od gospody. Zakradły się cicho, nie dlatego że obawiały się przyłapania  przez kogoś ze wsi, ale by nie zbudzić Lizawiety. Sądziły, że o tak wczesnej porze musi jeszcze spać.
Maryna ostrożnie otworzyła drzwi i wsunęła głowę do środka, nasłuchując.
– Idź i skrzesaj ognia nad jej posłaniem – szepnęła, wychylając się nieco. – Ja stanę na czatach.
Stara weszła i rozejrzała się nieporadnie po izbie. Od przeszło ćwierćwiecza stołując się w gospodzie Rozalki, gdzie wydawała wszystkie pieniądze, którymi od czasu do czasu wspierali ją litościwi sąsiedzi, zdążyła zapomnieć, gdzie zazwyczaj trzyma się wszelkie niezbędne kuchenne sprzęty, zaś stan wiecznej nietrzeźwości znacznie ograniczał jej spostrzegawczość. Maryna, i tak nie mogąc jej pomóc, zajęła miejsce tuż przy wejściu, podczas gdy starucha myszkowała po izbie.
Obu spiskującym nie zależało na czasie, a jedynie na doprowadzeniu swego podłego przedsięwzięcia do końca, dziewczyna więc ani myślała poganiać swej towarzyszki. Zdziwiła się trochę, że tyle to trwa, ale nie chciała opuszczać swojego posterunku tym bardziej, że do chaty ktoś się właśnie zbliżał.
– Pst, pst! Maryna! – zawołał ściszonym głosem intruz, niepewny, czy zdążyła go już zauważyć.
Dziewczę zmrużyło oczy, wytężając wzrok.
– Ambroży? A czego ty tutaj? Mało ci było wieczorem, jeszcze w dzień mnie nachodzisz?
– Tobie tylko jedno w głowie, latawico. Ja nie po to przychodzę.
– A po co niby? Mów prędko, zanim stara wróci.
Odwróciła głowę i zastrzygła uszami, próbując wybadać, czy zbliżają się do nich czyjeś kroki.
– Właśnie o tym chciałem mówić. Nie wiem, czy w ogóle wróci, bo ten dom jest przeklęty. Na własne oczy widziałem, jak obtańcowywały go te małe upiorki. Uciekaj stąd, póki możesz, bo…
Zamiast dokończyć, krzyknął nagle, chwycił dziewczę za rękę i pociągnął za sobą, odskakując od chałupy. Zanim oburzona Maryna zdążyła zapytać, cóż on wyczynia, usłyszała za sobą łomot spadających kamieni. Ambroży obłapił ciasno dziewczynę i nie pozwolił jej się odwrócić.
– Lepiej, żebyś tego nie widziała – uznał.
Maryna pokiwała głową i siąknęła nosem.
– Biedna Agata – powiedziała tylko.
– Cóż, stało się dokładnie to, co przepowiedział ten upiorny brzdąc. Oby tam, po drugiej stronie, było jej lepiej niż tu, na ziemi. Tak samo jak Lizawiecie. Nam pozostaje jedynie mieć nadzieję, że dzieciaki rychło odejdą, gdy tylko dowiedzą się o śmierci matki.
I że nas wszystkich nie spotka to samo, dodał w duchu.


Upilnowanie jednego tylko dziecka to już nie lada wyzwanie, cóż dopiero opieka nad całym tuzinem! Choć z drugiej strony – jednego rozrabiakę dość łatwo stracić na chwilę z oczu, ale kiedy niespodziewanie znika dwanaścioro dzieci, poczyna się wątpić nie tylko w swoje zdolności wychowawcze, lecz także w przytomność własnego umysłu. Nie należy się zatem dziwić Rozalce, która załamała ręce i opadła bezsilnie na ławę, spostrzegłszy, że jej mali goście zniknęli co do jednego, gdy tylko odwróciła się na moment. Nie słyszała trzaśnięcia drzwiami ani tupotu małych stóp na schodach, początkowo więc sądziła, że dzieci rozpłynęły się w powietrzu. Dopiero gdy dostrzegła kilkoro malców za oknem, uspokoiła się, wciąż jednak nie miała pojęcia, jakim sposobem cały tuzin w mgnieniu oka znalazły się na zewnątrz, nie otwierając nawet drzwi. Wreszcie uznała, że muszą za tym stać iście diabelskie sztuczki.
Kierowana nieodpartą kobiecą ciekawością, bez chwili namysłu opuściła gospodę i podążyła śladem dzieci, po części licząc na to, że dzięki temu dane jej będzie zobaczyć więcej takich sztuczek. Ta chęć przezwyciężyła wkrótce wszelkie obawy.
Rozalka nie uszła daleko, gdy zobaczyła kolejnego ciekawskiego, wciąż niepewnego, czy również powinien śledzić dzieci, czy uciec od nich jak najdalej. On też ją spostrzegł i gestem przywołał do siebie.
– Co tu robisz, Gustawie? – spytała szeptem.
– Sprawdzam, co knują te diablęta. Lepiej niż nikt inny wiem, że my, śmiertelnicy, nie powinniśmy mieszać się w ich sprawy, ale jednocześnie lękam się o mego przyjaciela, Alberta. Straciłem go z oczu, gdy próbowaliśmy doścignąć tę, która ściągnęła na nas to nieszczęście, a teraz drżę na samą myśl, że te małe potworki chcą dopaść ich oboje.
– To znaczy, że nie było jej w chacie, gdy ta się zawaliła?
Gustaw patrzył na nią roztargnionym wzrokiem.
– Ach, więc to była jej chata? Słyszałem huk jakby same niebiosa miały runąć, ale całego zdarzenia nie widziałem. W każdym razie nie sądzę, by to tam mieli się schronić. Odniosłem wrażenie, że Lizawieta właśnie ze swego domu próbowała uciec.
– Tym gorzej dla nas. Nie wiemy, co tym diabłom może przyjść do głowy, jeśli zanadto je rozgniewa.
Zerknęła na oddalające się dzieci.
– Chodźmy za nimi. Cokolwiek chcą zrobić, lepiej o tym wiedzieć.
Poczęli się skradać skrajem drogi, co rusz zbaczając w stronę którejś z chat, by nie wzbudzić podejrzeń dzieci. One jednak ani myślały oglądać się za siebie. Parły naprzód, nie bacząc na wciąż stojącą w kałużach wodę, którą rozchlapywały wokół siebie. Brudziły się nawzajem, a ich nieskazitelnie czyste do tej pory ubrania przemokły zupełnie. Coś zdawało się wzywać do siebie dzieci, przyciągać je, one zaś posłusznie podążały za tym niemym wołaniem.
Gustaw i Rozalka śledzili je z ukrycia. Szybko zorientowali się, dokąd zmierzają dzieci, ale zanim zdążyli wymienić choć dwa zdania na ten temat, spostrzegli pędzącego ku nim Ambrożego.
– Stój, nieszczęsny – syknął do niego poeta. – Życie chcesz stracić? Jeszcze tylko tego brakuje, żeby i ciebie diablęta obrały sobie za cel.
– Musimy je powstrzymać – wydyszał stary amant. – Całą wieś w gruzy obrócą!
– Rozum postradałeś? – spytała gruba gospodyni. – Jak miałyby tego dokonać?
Ambroży nie odpowiedział, wskazał tylko kościół, przed którym przystanęły dzieci. Gromadka złapała się za ręce i rozciągnęła, próbując otoczyć budynek.
– Zaraz zaczną swój szalony taniec. Widziałem go tej nocy, zaczarowały w ten sposób dom Lizawiety, który później na moich oczach runął. Zdążyła się wtedy wymknąć, ale teraz… Sami spójrzcie, jak szybko się poruszają.
W istocie, dzieci powtarzały właśnie swój upiorny układ w tak szalonym tempie, że nie sposób było ich teraz zliczyć. Gapie, którzy poczęli się wokół nich gromadzić, mieli wrażenie, że tańczących jest co najmniej trzy dziesiątki.
– I tak nie możemy nic zrobić – orzekła Rozalka. – Cokolwiek łączy tę biedaczkę z samym diabłem, nie mieszajmy się w ich sprawy.
– Ach, przecież tam jest Albert – jęknął poeta.
– Wiedział, na co się pisze. Nie będziemy narażać własnych głów dla ratowania jednego szaleńca.
Nie zważając na jej słowa, Ambroży rzucił się nagle ku wirującym w przedziwnych figurach dzieciom, a gdy przypadł do dwójki najmniejszych chłopców, mocno chwycił ich chude łapki i rozerwał krąg.
Gustaw wydał z siebie przeciągły krzyk. Rozalka cofnęła się i zakryła twarz dłońmi, spoglądając jednak przez palce. Dzieci zatrzymały się i jak jeden mąż zwróciły głowy ku Ambrożemu. Zastygły bez ruchu, pozwalając działać najstarszej dzieweczce.
– Ty staruchu przebrzydły! – krzyknęła. – Stary, cuchnący, zagrzybiały koźle! Jak śmiałeś nam przeszkodzić? Jak śmiałeś?!
Ruszyła ku niemu powoli, odsuwając zawadzające jej młodsze rodzeństwo. Jej głośne bluzgi zwabiły całą wieś, zaciekawioną, co też może dziać się o tej porze tuż pod kościołem. Do gapiów dołączył nawet sam ksiądz proboszcz, który zamierzał właśnie udać się do Domu Bożego, by przygotować się do mszy.
Ambroży zaczerwienił się po same uszy, słuchając coraz to wymyślniejszych obelg, tłum zaś, nie wiedząc, co się właściwie święci, raz po raz wybuchał gromkim śmiechem.
– Ty stary, zapchlony, siwy kocurze, wciąż goniący za brudnymi młodymi szczurzycami! – wyrzucała z siebie rozwścieczona dziewczyna. – Za wąs cię powieszę nad paleniskiem, rozżarzonymi węglami będę w ciebie rzucać! Krąg ci się zachciało przerywać, tak? To my cię wołami każemy rozerwać, ty cuchnący szlamie bagienny!
– Kiedy szlamu nijak się nie da rozerwać – zauważył ktoś z tłumu.
Dziewczę odwróciło się i zgrzytnęło zębami, cud, że się skry przy tym nie posypały. Odszukała owego śmiałka i wskazała go palcem.
– Przyprowadzić mi go! – rzuciła stłoczonej za nią dziatwie.
Rodzeństwo skoczyło spełniać ten rozkaz, co poszło tym łatwiej, że tłum gapiów rozstąpił się, a pojmany nie stawiał oporu. Dziewczę zlustrowało go od stóp do głów.
– Znam cię – powiedziało cicho. – To ty!...
– To ja, zgadza się – rzucił wesoło jeniec. – Albert mi na imię. I ja również cię znam, Laryso Andriejewno.
Gromadka dzieci jęła niespokojnie spoglądać po sobie. Najstarsza panienka też trochę pobladła.
– Tak, znam ciebie i całą waszą historię – ciągnął Albert. – Lizawieta wszystko mi opowiedziała. Ta sama, której szukacie i którą obwiniacie o całe zło tego świata. I wiecie, co się okazało? Że jest niewinna. Słyszycie? NIEWINNA. Została niesłusznie obciążona straszną klątwą, przez co musi pokutować, a te dzieci, które urodziła i które odebrał jej sam diabeł, powtarzam, te dzieci za namową samego diabła nękają niewinną kobietę!
Obrócił się nieco, mówiąc teraz raczej do zgromadzonych gapiów niż do upiornych dzieci. W tłumie dały się zaraz słyszeć przyciszone szepty. Rozalka trąciła w ramię stojącego obok niej Gustawa i o coś go spytała, na co poeta energicznie potrząsnął głową. Rozmowy wezbrały na sile.
– Cisza! – huknęła Larysa Andriejewna.
Wzburzona ciżba umilkła, a dziewczę zwróciło się do pojmanego:
– Chcesz nu powiedzieć, że spoufaliłeś się z nią na tyle, że opowiedziała ci całe swoje życie?
– Można tak rzec.
– Czyli pomagałeś jej również uciec przed nami i skryć się w tym przybytku, który usiłowaliśmy zburzyć?
Albert udał, że się głęboko namyśla, po czym przytaknął z uśmiechem.
– Zginiesz zatem w piekielnych czeluściach! a sprzeciwienie się samemu diabłu kara cię czeka
 – A róbcie ze mną, co chcecie. Ja zrobiłem, co do mnie należało, świat poznał prawdę o Lizawiecie. Teraz jestem wasz. Tylko zanim zaczniecie mnie rozszarpywać wołami, pozwól, panienko, że sobie golnę na odwagę.
Nie czekając ba przyzwolenie, wyjął zza pazuchy piersiówkę i pociągnął spory łyk. Larysa, rozwścieczona nie na żarty, podskoczyła ku niemu i wyrwała mu naczynie. Albert, jakby tylko na to czekając, szturchnął ją mocno, tak, że wylała na siebie całą zawartość.
Takiego wrzasku nigdy wcześniej nie słyszano. Dziewczę odskoczyło jak oparzone wrzątkiem lub czymś jeszcze gorszym i wrzeszczało wniebogłosy, szarpiąc przy tym swoje włosy i orając paznokciami po twarzy. Gawiedź spoglądała po sobie niepewnie, a ktoś spytał głośno, czy dziewczyna oszalała.
Albert odszukał w tłumie proboszcza i puścił do niego oko.
– Święcona, prosto ze chrzcielnicy – wyjaśnił. – Mam nadzieję, że mnie z tego rozgrzeszycie, wielebny ojczulku.
Słysząc to, młodsze dzieci poczęły piszczeć  wnet rozbiegły się na wszystkie strony. Została jedna tylko Larysa Andriejewna, ale wkrótce woda święcona rozpuściła ją jak figurkę z cukru.
Tłum z niedowierzaniem przecierał oczy. Jedyni przytomni, czy też raczej wtajemniczeni w sprawę Lizawiety, to jest Ambroży, Rozalka i dwaj młodzi przyjaciele, wbiegli do kościoła bocznym wejściem.
Długo szukali niesłusznie przeklętej kobiety, nie odpowiadała bowiem na nawoływania. Wreszcie Rozalka znalazła ją skuloną w najciemniejszym kącie, całą zapłakaną.
– Już dobrze – powiedziała jak do dziecka. – Nie trzeba płakać, już po wszystkim.
Lizawieta pokręciła głową i wymownie położyła dłoń na swym łonie. Klątwa wciąż na niej ciążyła.