Przyjmijmy, że nazywał się
Guzdrała. Oczywiście jego prawdziwe nazwisko brzmiało zupełnie inaczej, a ów
przydomek nawet w najmniejszym stopniu nie przystawał do jego osoby. Gdyby tak
było, to nie jemu powierzono by zadanie znalezienia nowych, żyźniejszych ziem
pod uprawę roli, kogo innego też przydzielono by do sprawowania nadzoru nad
wyrębem. On jednak nie chciał, aby dało się go łatwo rozpoznać, przychylmy się
zatem do jego prośby.
Nazwy wioski, rzecz jasna, także
nie wymienił – dam głowę, że nie przez roztargnienie, a z rozmysłu. Wszelkie
pozostałe szczegóły pamiętał tak dokładnie, jakby rzecz wydarzyła się przed
niespełna tygodniem. Nie miał wątpliwości, że swoje poszukiwania zakończył
równe pięć mil na zachód od chaty sołtysa. To tam ziemia wydała mu się
najlepsza.
Nie zastanawiał się długo.
Wydobył zza paska nóż i oznaczył najbliższe z drzew niezbyt głęboką kreską.
Oddalił się nieco, by ocenić dzieło. Uznał, że nazajutrz mógłby zbyt łatwo
przeoczyć poczyniony właśnie znak, więc wymyślił naprędce coś o wiele bardziej
rzucającego się w oczy.
Nigdy wcześniej nie wycinał w
chropowatej korze liter, nawet będąc podrostkiem nie zostawiał swoich inicjałów
w każdym odwiedzonym zakątku, ta sztuka wymagała więc od niego nadzwyczajnego
skupienia. Poprawił kilkakrotnie cały napis, wbijając ostrze coraz głębiej, i
pokiwał z uznaniem głową. Choć litery były odrobinę zbyt wąskie, a w jedno ze
słów wkradł się błąd, był z siebie zadowolony. Nie sądził, by tak prości ludzie
jak drwale, których miał tam przyprowadzić następnego ranka, przejmowali się
takimi bzdurami jak ortografia. Drzewom też najpewniej było wszystko jedno,
zwłaszcza, ze jutro miały paść od uderzeń siekiery.
Wróciwszy do wioski, zdał krótką
relację sołtysowi, a wieczorem udał się do karczmy, nie bacząc na protesty
żony. Zdążył wychylić pierwszy kufel, gdy przysiadł się doń Antek, jeden z
przydzielonych mu robotników.
– Znalazłem miejsce na wyrąb –
rzucił Guzdrała, ściskając mu prawicę. – Pięć mil na zachód od wioski.
– Na zachód? – powtórzył Antek i
zadumał się. – O zachodzie bez przerwy mówiła moja cioteczna prababka. Nie wiem
tylko, co dokładnie, bo nikt jej nie słuchał, ale pamiętam, że jakśmy
dzieciakami byli, zabraniała nam chodzić w tamte strony.
– Cóż, będzie się pewnie w grobie
przewracać, gdy tam jutro wtargniemy.
– W grobie? Przecie ona żyje i
cieszy się lepszym zdrowiem niż niejeden młodzik.
Guzdrała uważnie przyjrzał się
rozmówcy.
– Nie bajacie? Musiałaby mieć
chyba ze sto roków.
– W maju będzie jedenasty
krzyżyk.
– W takim razie zdrowie prababki.
– Guzdrała wzniósł kufel. – I oby się nie dowiedziała o wycince.
Antek przytaknął i dokończył
swoje piwo w milczeniu. Nie wracali już do tej kwestii, a kiedy Guzdrała
wspomniał, że z zachodu ponoć sprowadza się prawdziwie zacne trunki, znacząco
zboczyli z tematu.
Nazajutrz szczęśliwie udało im
się wstać bez przykrych konsekwencji. Nim jednak Guzdrała dotarł na wyznaczone
miejsce zbiórki, zaczepiła go jakaś starucha.
– Czego, babo, nie widzi, że się
spieszę? – burknął, próbując ją wyminąć.
Stara chwyciła go kościstą dłonią
za poły kapoty.
– Święte gaje czcijcie –
powiedziała głosem tak okropnym, jaki Guzdrała miewał wyłącznie po calutkiej
nocy spędzonej w karczmie. – Nie ważcie się ręki podnosić na drzewa bogom
poświęcone!
– A to ksiądz proboszcz nie
naucza, że Bóg jest tylko jeden?
– Księdze też się czasem mylą.
Nie wiedzą…!
– Eee, gadanie. Rozum wam się,
babo, pomieszał.
Guzdrała odepchnął ją i ruszył
naprzód, nie zważając na jej krzyki.
– Gaje święte czcijcie! Szanujcie
ziemie, po których stąpać nie godniście! Kapłanki dziewicze, wiecznego ognia
strzegące… Kara, boska kara…
Pocieszał się myślą, że te
brednie wkrótce kogoś zbudzą, a wówczas to staruchę spotka kara przedwcześnie
zbudzonych ze snu. Wszak nie każdy przywykł do wstawania równo ze słońcem.
Nawet zgromadzeni na skraju lasu drwale od czasu do czasu tłumili ziewnięcia,
co wyraźnie nie spodobało się Guzdrale.
– No, śpiochy, brać siekiery w
garść i dalej, w drogę. Nie myślcie, że się tu pokładziem, żeby drzemać do
południa.
Poczęli rzucać pod nosem
przekleństwa, ale posłusznie podnieśli siedzenia i ruszyli za nim, ciągnąc z
sobą kilka koni nad wyraz niechętnych całej wyprawie. Poprowadził ich pewnie i
prosto, ani odrobinę nie zbaczając z obranego kierunku. Zatrzymał się dopiero
tuż przed oznaczonym przezeń drzewem.
– Rżnąć tutej – z wyraźnie
zauważalnym wysiłkiem przeczytał jeden ze starszych, krzepkich jak dęby
chłopów.
– Doskonale, Józuś, widzę, że
czytać się wreszcie nauczyłeś.
Guzdrała poklepał go po plecach,
choć nie wyjaśnił biedaczynie, czy z niego kpi, czy w istocie pełen jest
podziwu. Wśród otaczających go mężczyzn dały się słyszeć pomruki dezaprobaty.
– Wam się za to chyba litery
pomyliły – wyrzekł wreszcie jakiś odważniejszy młodzian.
– Ot, uczony się znalazł –
prychnął Guzdrała. – Czy to takie ważne? Wystarczy, że napis jest zrozumiały.
Widać, gdzie macie rąbać? No to rąbcie, a nie stoicie, jakbyście sami korzenie
wypuścili i w ziemię wrośli.
Splunął w dłonie, chwycił oburącz
siekierę i ruszył naprzód, by ich tym zachęcić. Nie ociągali się dłużej, lecz
sami poszli za jego przykładem. Wkrótce pierwsze drzewa runęły, a ostrożnie
kierowane konie poczęły odciągać na bok zwalone pnie.
– Oto twoje święte gaje, babo –
mamrotał do siebie Guzdrała. – Ognie wygasły, ze świątyni nawet kamień nie
został.
– Co tam mówicie? – zainteresował
się przechodzący obok drwal.
– Mówię, że robota nam dobrze
idzie. Szybko skończymy, sołtys będzie zadowolony, bo i ziemię odsłonimy, i
drwa na zimę dostarczymy.
– A mnie się zdawało, że co
innego żeście mówili. Coś o ogniach i kamieniach.
– Nie może być. Coś wam się
pomylić musiało.
Drwal wzruszył ramionami i
odszedł, nim jednak Guzdrała podjął przerwaną pracę, podkradł się do niego
Antek.
– Prababka mnie zaczepiła –
powiedział półgłosem. – Dziś rano, kiedy do roboty się szykowałem. Bredziła jak
nawiedzona, gniew lasu przepowiadała.
– Do mnie też podeszła, i co?
Stara jest tak, że jedną nogą już w grobie stać powinna, to i gada od rzeczy.
Miała dość czasu, żeby nawymyślać niestworzonych historii, a może i coś z
tamtego świata jej się już czasem przywiduje, to chodzi po wsi i straszy.
– Ale ona tego nie wymyśliła.
Sama w tym gaju za młodu ognia pilnowała.
– Ach, więc w tym problem.
Bezbożnych figur się pewnie naoglądał, a że sama dla tych swoich bożków
czystość trzymać musiała, to i na starość zdurniała, bo jej żaden chłop nie
wziął porządnie w obroty.
– Co też wygadujecie? Jakich
figur?
– To nie wiecie? Przed wiekami
istniały plugawe kulty, przez chrześcijaństwo szczęśliwie wyplenione, których
wyznawcy tworzyli szkaradne figurki swoich bożków, potwornie wyolbrzymiając
pewne…
Widząc, że Antek nadal nie
rozumie, Guzdrała machnął ręką.
– Kultury byście trochę liznęli –
mruknął między kolejnymi uderzeniami siekiery. – Sztuki! A nie tylko w karczmie
przesiadujecie i do dziewek niedorosłych zęby szczerzycie.
Spojrzał jeszcze raz na Antka.
– Chyba się nie boicie, co? Żadne
leśne bożki krzywdy wam nie zrobią. A jak was trwoga zdejmuje, to krzyżyk ze
sobą noście i różaniec zmówcie każdego dnia przed pracą. A teraz dalej, pędźcie
do koni, bo tam na prawo nowy pień do zabrania leży.
Antek oddalił się posłusznie, a
Guzdrała na wszelki wypadek przestał mruczeć pod nosem, żeby niepotrzebnie nie
ściągać na siebie uwagi pozostałych.
Praca szybko posuwała się
naprzód. Ładny kawał wyrąbali, nim zrobili sobie przerwę, podczas której
powrócili do domów, gdzie troskliwe żony nakarmiły swych mężów ciepłą strawą, a
kiedy wieczorem kończyli pracę, widać było, że są z siebie naprawdę zadowoleni.
Odchodzili już w stronę wioski.
Guzdrała został w tyle, by jeszcze raz omieść wzrokiem wycinany kawał lasu.
– Gaje święte – prychnął. – Żeby
to choć drzewa oliwne były, to bym zrozumiał, a nie zwykła sosna!
Dołączył do drwali w milczeniu
zmierzających do wioski. Wiedział doskonale, że choć sprawiali wrażenie zbyt
zmęczonych, by rozmawiać, wszyscy bez wyjątku spotkają się na chwilę w
karczmie.
Nie pomylił się. On sam był
jednym z ostatnich, którzy tam zawitali. Wyczuł dość napiętą atmosferę,
postanowił więc na wszelki wypadek zasiąść przy wolnym stole, których w środku
tygodnia nigdy nie brakowało. Dostrzegł w głębi izby Antka, wyglądającego,
jakby walczył ze sobą, niepewny, czy woli podejść i znów narazić się na
śmieszność, czy zachować dręczące go obawy dla siebie. Zanim zdążył podjąć
decyzję, na ławę obok Guzdrały ktoś ciężko opadł, a ten z ogólnego poruszenia
wywnioskował, że jest to osoba odpowiedzialna za panujące w karczmie napięcie.
Spojrzał na swego nowego kompana od kufla i osłupiał.
Przed nim siedział sołtys,
pijaniutki aż żal było patrzeć. Ściskał w dłoniach szklanicę pełną bliżej
nieokreślonego napitku i pociągał nosem jakby lada chwila miał wybuchnąć
płaczem.
– Powiedziała, że nie macie prawa
tam rąbać – odezwał się bez żadnych wstępów.
– Nawiedzona starucha? – w mig
pojął Guzdrała.
Sołtys pokiwał głową i upił
niewielki łyk.
– Mówiła, że ta ziemia nie należy
do dziedzica. Na co ja jej mówię, że jak nie należy, kiedy należy, a ta dalej
swoje. Mapę wyciągnąłem, palcem pokazałem, gdzie się ziemie dziedzica kończą, a
ona ciągle tylko, że nie należy.
– Nie ma się co przejmować
babskim gadaniem. Co innego jakby to powiedział ktoś uczony albo obeznany z
tematem, ale tak? Toż to tylko brednie pomylonej baby.
– Ale jak nie należy, kiedy
należy?
Guzdrała westchnął ciężko i nic
nie odpowiedział. Pozwolił sołtysowi wyżalić się do końca, a gdy ten umilkł i
przeniósł się do sąsiedniego stolika, by lamentować nad innym uchem, sam wstał
i opuścił karczmę, nie dopiwszy swojego piwa. Żona, przyzwyczajona do jego
późnych powrotów, przyglądała mu się podejrzliwie, ale najwidoczniej nie
znalazłszy niczego, co mogłaby mu zarzucić, dała mu spokój.
Tej nocy Guzdrałę męczyły
koszmary. Śnił o rosnących w szaleńczym tempie drzewach, widział konary
wdzierające się przez okna jego domu i gałęzie niepokojąco podobne do
rozcapierzonych kościstych palców wtrącającej się w nie swoje sprawy staruchy.
Budził się kilkakrotnie, rzucał nerwowe spojrzenia na otaczające go białe
ściany i ponownie zapadał w niespokojny sen, w którym wokół niego nie było nic
prócz drzew. Tuż nad ranem, na krótko przez przebudzeniem, pewien był, że brnie
przez niekończący się las, który choć przerzedzał się momentami, raz spuszczony
z oka gęstniał w jednej chwili, nie chcąc wypuścić pechowego wędrowca na
otwarty teren.
Żona dopytywała, co go trapi, ale
zbył ją stwierdzeniem, że najpewniej zaszkodziło mu wczorajsze piwo, a świeże
powietrze niewątpliwie przywróci mu siły i dobry humor. Niewiele się pomylił,
wystarczyło bowiem, że wyszedł z chaty i powiódł wzrokiem po uśpionej wiosce,
by wyraźnie się uspokoił. Wszechobecne drzewa były jedynie senną marą, nic
nieznaczącym wytworem umysłu przeciążonego niezrozumiałymi groźbami i pełnymi
lęku strzępami zdań. Staruchy tym razem nigdzie nie było widać, Guzdrała ruszył
więc na skraj lasu niemal wesoło.
– Idziemy, panowie – dziarsko
rzucił poziewującym drwalom.
– Co z nas za pany, kiedy sami
musim harować? – odpowiedział mu najmłodszy z nich. – Ale co zrobim, jak tseba,
to tseba.
– Jędrek, a od kiedy ty tak
dziwnie mówisz? – zaciekawił się Antek.
– A, zębam wcoraj stracił. Jeno w
taki sposób, ze wolałbym nie mówić.
– Pewnie znowu się z kimś pod
karczmą brał za łby – wtrącił Józuś, ten sam, który popisał się niedawno
znajomością liter.
– Nie, wcoraj to ja gzecny byłem.
Anioł, nie cłowiek, powiadam wam. Jeno piwam się za duzo opił i wchodząc nocą
za chałupę w dzewom psyrznął, bom go nie psyuwazył. Dwadzieścia roków psesło po
ziemi chodzę, a z głowy mi wyleciało, ze za chałupą ojców dzewo stoi, zupełnie
jakby wcoraj dopiero wyrosło.
Guzdrała poczuł zimny dreszcz
przebiegający mu po plecach. Szybko się opanował, tłumacząc sobie, że słowa
niezbyt rozgarniętego młodzika nie mogą mieć nic wspólnego z jego snami. Ot,
pijany nie widział, gdzie lezie, to i przyrżnął w drzewo. Chcąc zająć myśli
czymś innym, ponaglił towarzyszy do szybszego wymarszu, by jak najprędzej
przegnać uparcie powracające mu przed oczy obrazy i zagłuszyć niedorzeczne
domysły. Zaledwie jednak dotarli na miejsce, jak jeden mąż stanęli i
rozdziawili gęby.
Znak wycięty przez Guzdrałę
wyraźnie wskazywał, że dobrze trafili. Mimo to czuli się niepewnie, sądząc, iż
znaleźli się w całkiem innym miejscu. Jak okiem sięgnąć rozciągał się wokół
nich gęsty las.
Ten i ów przeżegnał się
ukradkiem, ktoś splunął przez lewe ramię, inni poczęli szeptać coś między sobą.
Guzdrała, czując, że to jego obowiązkiem jest zaprowadzenie jako takiego
porządku, chrząknął głośno.
– No, na co czekacie? – spytał
ostro. – Napisano, że macie rżnąć tutaj? Napisano. Nie gadajcie więc jak baby
przy darciu pierza, tylko rąbcie jak na chłopów przystało.
Niechętnie posłuchali tego
polecenia. Guzdrała kręcił się tylko miedzy nimi, ponaglając ich i uciszając
rozmowy. Słyszał, jak pytają jeden drugiego, czy to sen był, czy naprawdę byli
tu wczoraj. Chciał zmotywować ich do tak zawziętej pracy, by nie mieli czasu
ani siły na przyciszone rozmowy, ale widząc, że nie przynosi to efektów, po obiedzie
sam chwycił za siekierę i jął rąbać.
– Jak nie należy, kiedy należy –
mruczał przy tym do siebie.
Nikt nie ośmielał się do niego
zbliżać ani kończyć pracy przed wydaniem wyraźnego pozwolenia, wyrąb trwał
zatem aż do zachodu słońca. Wracali do wioski zupełnie wyczerpani, nie zadając
jakichkolwiek pytań.
Guzdrała nie udał się tego
wieczora w swoje ulubione miejsce, co w równym stopniu ucieszyło, jak i
zaniepokoiło jego żonę.
– Choryś może? – spytała z
troską.
– Zmęczony.
Drążyła temat dalej, podkreślając,
że nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zrezygnować z wieczornego napitku,
niezależnie od tego, czym zajmował się cały dzień. Wreszcie uległ i postanowił
podzielić się swymi rozterkami.
– Harujemy jak woły – powiedział.
– Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Nie wiem, czy jutro ujrzymy
efekt naszej pracy, czy będziemy musieli zacząć od nowa, bo las próbuje nas
oszukać.
Żona pokiwała głową, udając, że
zrozumiała, po czym przyniosła mu ciepłego mleka, otuliła pierzyną i ucałowała
w czoło, zapewne chcąc sprawdzić ukradkiem, czy nie jest ono rozpalone.
Małżonek musiał w jej mniemaniu bredzić, przekonawszy się więc, że nie trawi go
gorączka, zostawiła go samego. Udała się do izby obok zmawiać wieczorne
pacierze. Guzdrała też próbował się modlić, lecz niebawem począł przysypiać, o
mało nie oblewając się mlekiem. Odstawił zatem garnczek na najbliższą skrzynię
i zajął się szukaniem wystruganego z drewna różańca. Postanowił nie rozstawać
się z nim od tej pory, a drugi, który znalazł zupełnie przypadkiem, zarzucić na
pień oznaczonej napisem sosny, swym towarzyszom planując doradzić to samo.
Naraz naszła go szalona,
nieodparta myśl, by przekonać się na własne oczy, co dzieje się na wyrębie pod
ich nieobecność. Zupełnie rozbudzony odskoczył od skrzyni, ubrał się i wzuł
buty. Zanim żona powróciła do izby, Guzdrały już w niej nie było. Zajrzał na
chwilę do kuchni, porwał stamtąd kaganek, hubkę i krzesiwo, i popędził przed
siebie jakby go sam diabeł gonił.
Wiedząc, że zbliżał się do celu,
zwolnił i skrzesał ognia, by nie przeoczyć oznaczonego przed dwoma dniami
drzewa. Wkrótce je odnalazł, ale to, co zobaczył, sprawiło, że z trudem
powstrzymał się od wykrzyknięcia jakiegoś wstrętnego przekleństwa. Mając jednak
nieco oleju w głowie, zdmuchnął płomień świecy i zakradł się bliżej, bacząc, by
nie narobić przy tym hałasu.
Prawdę mówiąc, nie był zdziwiony
widokiem ciotecznej prababki Antka włóczącej się po terenie wyrębu. Był raczej
zły na samego siebie za to, że nie powiązał jej od razu z diabelskimi
sztuczkami, dzięki którym las odrósł na nowo. Teraz przyłapał ją na gorącym
uczynku, na własne oczy widząc, jak z każdego miejsca, nad którym się
pochylała, w nieprawdopodobnie szybkim tempie wyrastały drzewa. Niektóre
gwałtownie strzelały w górę, w mgnieniu oka rozwijając wokół siebie gałęzie i
okrywając się liśćmi, inne podnosiły się z pewnym ociąganiem, wszystko działo
się jednak wystarczająco szybko, by nad ranem las znów wyglądał na nietknięty.
Nie chcąc zostać zauważonym,
Guzdrała wycofał się po cichu, a gdy był wystarczająco daleko, by starucha go
nie usłyszała, puścił się pędem w stronę wioski. Żona spała już twardo, gdy
wrócił do chaty, wślizgnął się więc pod pierzynę najciszej jak umiał. Nie
zmrużył oka tej nocy, zastanawiając się, co powinien zrobić. Nim wzeszło słońce,
miał już gotowy plan. Wstał nieco wcześniej niż zwykle, by przejść się po
chałupach wszystkich podlegających mu drwali i nakazał każdemu z nich zabranie
ze sobą przynajmniej jednego różańca. Do czego miały im być potrzebne, wyjaśnił
dopiero gdy dotarli na miejsce. Tam nakazał wszystkim zarzucić sznur
poświęconych koralików na gałąź wybranego spośród wszystkich otaczających teren
wycinki drzew. Nikt nie protestował ani nie zadawał pytań. Wystarczyło im, że
widzieli efekt nocnych poczynań staruchy.
Klnąc pod nosem, ale jednocześnie
będąc posłuszni poleceniom Guzdrały, chwycili siekiery i rozpoczęli wyrąb po
raz trzeci, on sam zaś pokręcił się chwilę między nimi, a gdy uznał, że słońce
jest już wystarczająco wysoko, przekazał Antkowi nadzór nad pracą i powrócił do
wioski.
Chciał pomówić z sołtysem o
wiedźmich praktykach, których świadkiem był tej nocy. Zapukał do drzwi jego
chaty, mając nadzieję, że nie wyrwie domowników ze snu. Otworzyła mu zapłakana
kobieta.
– Pochwalony – zaczął ostrożnie
Guzdrała. – Czy mógłbym zobaczyć się z waszym małżonkiem, sołtysowo?
Nie wyrzekłszy słowa, kobieta
potrząsnęła głową.
– A kiedy będę mógł go zastać? –
dopytywał się Guzdrała.
Tym razem musiała przerwać
milczenie, zrobiła to jednak z wyraźnym trudem.
– W domu jest – powiedziała
cicho. – Ale pomówić to z nim nie pomówicie. Nie na tym świecie.
– Chryste Panie! Przyjmijcie tedy
moje wyrazy współczucia. Taki młody, zdrowy chłop! Co mu się stało?
Sołtysowa, nie mogąc wydobyć z
siebie głosu, wykonała jednoznaczny gest w okolicach szyi.
– Tu, na tym drzewie –
wykrztusiła po chwili, wyciągając przed siebie drżącą rękę.
– O, Najświętsza Panienko, miejże
nas w swej opiece! – Guzdrała aż podskoczył. – Toż tego drzewa nigdy tu nie
było.
Kobieta spojrzała na niego z
wyrzutem, jakby sądząc, że sobie z niej kpi. Nie chcąc tłumaczyć jej
wszystkiego, Guzdrała pożegnał się grzecznie i popędził z powrotem ku wycince.
Sam nie wiedział, dlaczego tak
się spieszył. Z jednej strony próbował wmówić sobie, że przecież drzewa nie
odrosły pod jego nieobecność, ale z drugiej miał złe przeczucie.
Niespodziewanie natknął się na
leżący na ziemi różaniec. Zatrzymał się, sądząc, że któryś z drwali upuścił go
po drodze – wszak wokół niego jak okiem sięgnąć wciąż rozciągał się nieprzebyty
las. Guzdrała podniósł zgubę i zawiesił na najbliższej gałęzi. Chciał ruszać
dalej, ale zamiast tego odskoczył gwałtownie do tyłu i skamieniał, patrząc jak
drzewo niczym rozumna istota poruszyło się niespokojnie, a wreszcie wstrząsnęło
całą koroną, by zrzucić z siebie różaniec. Gdy tylko znalazł się on na ziemi,
drzewo obróciło się nieco i znieruchomiało. Wówczas oczom Guzdrały ukazał się
własnoręcznie przezeń wyryty napis: „Rżnąć tutej”.
Rozejrzał się, nie próbując nawet
opanować przerażenia.
– Jak to tutaj? – zapytał głośno.
– Przecie przed godziną sam widziałem, jak padały tu drzewa!
Wbiegł między sosny, które
zdawały się górować nad nim dumnie i szydzić z praw natury, zgodnie z którymi
nie powinno ich tu być.
– Antek! – krzyknął Guzdrała,
biegnąc przed siebie jak szalony. – Jesteś tu? Józuś! Jędrek! Maciek! Boguś!
Słyszycie mnie? Hej, jestże tu kto?!
Nikt mu nie odpowiedział. Nigdzie
też nie było ani śladu nie tylko drwali czy koni, ale nawet porzuconych
narzędzi. Zupełnie jakby rozpłynęli się w powietrzu, wszędzie były tylko drzewa,
a Guzdrale zdawało się, że z każdą chwilą ich przybywa.
Przerażony nie na żarty odwrócił
się i popędził co tchu w stronę wioski. Minął naznaczoną sosnę i począł kluczyć
miedzy pniami. Las gęstniał w mgnieniu oka, coraz to nowe drzewa podnosiły się
z ziemi i rosły, przemieszczając się przy tym i osaczając uciekającego Guzdrałę
do tego stopnia, że w pewnym momencie musiał się już przeciskać między nimi.
Gdy utkwił w zbyt wąskiej przestrzeni, rzucił za siebie trwożliwe spojrzenie i
krzyknął rozdzierająco. Pień z wyrytymi słowami znajdował się tuż za nim.
Drzew było coraz więcej i więcej.
Guzdrała sądził, że w swej zemście chcą go po prostu zmiażdżyć. Nie wiedział,
czy to on sam odszedł na chwilę do zmysłów, czy do tylko cień rzucany przez
splecione nad nim gałęzie był tak głęboki, w każdym razie pamiętał, że zupełnie
pochłonęła go nieprzenikniona czerń. Nie potrafił też sobie przypomnieć, w jaki
sposób powrócił do wioski.
Pamiętał tylko, że leżał skulony
na ziemi nieopodal karczmy. Był nagi, tak jak go Pan Bóg stworzył, otoczony
wianuszkiem gapiów i wystawiony na pośmiewisko, a całe jego ciało pokrywały
paskudne rany niby nożem wycięte, układające się w rozmaite napisy.
– Żeby to choć coś zrozumiałego
było – mówił z oburzeniem – a nie w takim pogańskim języku. Pinus sylvestris, tfu, drewniana jego
mać, diabli wiedzą, w jakiej to mowie i co to oznacza.