Pinus sylvestris



Przyjmijmy, że nazywał się Guzdrała. Oczywiście jego prawdziwe nazwisko brzmiało zupełnie inaczej, a ów przydomek nawet w najmniejszym stopniu nie przystawał do jego osoby. Gdyby tak było, to nie jemu powierzono by zadanie znalezienia nowych, żyźniejszych ziem pod uprawę roli, kogo innego też przydzielono by do sprawowania nadzoru nad wyrębem. On jednak nie chciał, aby dało się go łatwo rozpoznać, przychylmy się zatem do jego prośby.
Nazwy wioski, rzecz jasna, także nie wymienił – dam głowę, że nie przez roztargnienie, a z rozmysłu. Wszelkie pozostałe szczegóły pamiętał tak dokładnie, jakby rzecz wydarzyła się przed niespełna tygodniem. Nie miał wątpliwości, że swoje poszukiwania zakończył równe pięć mil na zachód od chaty sołtysa. To tam ziemia wydała mu się najlepsza.
Nie zastanawiał się długo. Wydobył zza paska nóż i oznaczył najbliższe z drzew niezbyt głęboką kreską. Oddalił się nieco, by ocenić dzieło. Uznał, że nazajutrz mógłby zbyt łatwo przeoczyć poczyniony właśnie znak, więc wymyślił naprędce coś o wiele bardziej rzucającego się w oczy.
Nigdy wcześniej nie wycinał w chropowatej korze liter, nawet będąc podrostkiem nie zostawiał swoich inicjałów w każdym odwiedzonym zakątku, ta sztuka wymagała więc od niego nadzwyczajnego skupienia. Poprawił kilkakrotnie cały napis, wbijając ostrze coraz głębiej, i pokiwał z uznaniem głową. Choć litery były odrobinę zbyt wąskie, a w jedno ze słów wkradł się błąd, był z siebie zadowolony. Nie sądził, by tak prości ludzie jak drwale, których miał tam przyprowadzić następnego ranka, przejmowali się takimi bzdurami jak ortografia. Drzewom też najpewniej było wszystko jedno, zwłaszcza, ze jutro miały paść od uderzeń siekiery.
Wróciwszy do wioski, zdał krótką relację sołtysowi, a wieczorem udał się do karczmy, nie bacząc na protesty żony. Zdążył wychylić pierwszy kufel, gdy przysiadł się doń Antek, jeden z przydzielonych mu robotników.
– Znalazłem miejsce na wyrąb – rzucił Guzdrała, ściskając mu prawicę. – Pięć mil na zachód od wioski.
– Na zachód? – powtórzył Antek i zadumał się. – O zachodzie bez przerwy mówiła moja cioteczna prababka. Nie wiem tylko, co dokładnie, bo nikt jej nie słuchał, ale pamiętam, że jakśmy dzieciakami byli, zabraniała nam chodzić w tamte strony.
– Cóż, będzie się pewnie w grobie przewracać, gdy tam jutro wtargniemy.
– W grobie? Przecie ona żyje i cieszy się lepszym zdrowiem niż niejeden młodzik.
Guzdrała uważnie przyjrzał się rozmówcy.
– Nie bajacie? Musiałaby mieć chyba ze sto roków.
– W maju będzie jedenasty krzyżyk.
– W takim razie zdrowie prababki. – Guzdrała wzniósł kufel. – I oby się nie dowiedziała o wycince.
Antek przytaknął i dokończył swoje piwo w milczeniu. Nie wracali już do tej kwestii, a kiedy Guzdrała wspomniał, że z zachodu ponoć sprowadza się prawdziwie zacne trunki, znacząco zboczyli z tematu.
Nazajutrz szczęśliwie udało im się wstać bez przykrych konsekwencji. Nim jednak Guzdrała dotarł na wyznaczone miejsce zbiórki, zaczepiła go jakaś starucha.
– Czego, babo, nie widzi, że się spieszę? – burknął, próbując ją wyminąć.
Stara chwyciła go kościstą dłonią za poły kapoty.
– Święte gaje czcijcie – powiedziała głosem tak okropnym, jaki Guzdrała miewał wyłącznie po calutkiej nocy spędzonej w karczmie. – Nie ważcie się ręki podnosić na drzewa bogom poświęcone!
– A to ksiądz proboszcz nie naucza, że Bóg jest tylko jeden?
– Księdze też się czasem mylą. Nie wiedzą…!
– Eee, gadanie. Rozum wam się, babo, pomieszał.
Guzdrała odepchnął ją i ruszył naprzód, nie zważając na jej krzyki.
– Gaje święte czcijcie! Szanujcie ziemie, po których stąpać nie godniście! Kapłanki dziewicze, wiecznego ognia strzegące… Kara, boska kara…
Pocieszał się myślą, że te brednie wkrótce kogoś zbudzą, a wówczas to staruchę spotka kara przedwcześnie zbudzonych ze snu. Wszak nie każdy przywykł do wstawania równo ze słońcem. Nawet zgromadzeni na skraju lasu drwale od czasu do czasu tłumili ziewnięcia, co wyraźnie nie spodobało się Guzdrale.
– No, śpiochy, brać siekiery w garść i dalej, w drogę. Nie myślcie, że się tu pokładziem, żeby drzemać do południa.
Poczęli rzucać pod nosem przekleństwa, ale posłusznie podnieśli siedzenia i ruszyli za nim, ciągnąc z sobą kilka koni nad wyraz niechętnych całej wyprawie. Poprowadził ich pewnie i prosto, ani odrobinę nie zbaczając z obranego kierunku. Zatrzymał się dopiero tuż przed oznaczonym przezeń drzewem.
– Rżnąć tutej – z wyraźnie zauważalnym wysiłkiem przeczytał jeden ze starszych, krzepkich jak dęby chłopów.
– Doskonale, Józuś, widzę, że czytać się wreszcie nauczyłeś.
Guzdrała poklepał go po plecach, choć nie wyjaśnił biedaczynie, czy z niego kpi, czy w istocie pełen jest podziwu. Wśród otaczających go mężczyzn dały się słyszeć pomruki dezaprobaty.
– Wam się za to chyba litery pomyliły – wyrzekł wreszcie jakiś odważniejszy młodzian.
– Ot, uczony się znalazł – prychnął Guzdrała. – Czy to takie ważne? Wystarczy, że napis jest zrozumiały. Widać, gdzie macie rąbać? No to rąbcie, a nie stoicie, jakbyście sami korzenie wypuścili i w ziemię wrośli.
Splunął w dłonie, chwycił oburącz siekierę i ruszył naprzód, by ich tym zachęcić. Nie ociągali się dłużej, lecz sami poszli za jego przykładem. Wkrótce pierwsze drzewa runęły, a ostrożnie kierowane konie poczęły odciągać na bok zwalone pnie.
– Oto twoje święte gaje, babo – mamrotał do siebie Guzdrała. – Ognie wygasły, ze świątyni nawet kamień nie został.
– Co tam mówicie? – zainteresował się przechodzący obok drwal.
– Mówię, że robota nam dobrze idzie. Szybko skończymy, sołtys będzie zadowolony, bo i ziemię odsłonimy, i drwa na zimę dostarczymy.
– A mnie się zdawało, że co innego żeście mówili. Coś o ogniach i kamieniach.
– Nie może być. Coś wam się pomylić musiało.
Drwal wzruszył ramionami i odszedł, nim jednak Guzdrała podjął przerwaną pracę, podkradł się do niego Antek.
– Prababka mnie zaczepiła – powiedział półgłosem. – Dziś rano, kiedy do roboty się szykowałem. Bredziła jak nawiedzona, gniew lasu przepowiadała.
– Do mnie też podeszła, i co? Stara jest tak, że jedną nogą już w grobie stać powinna, to i gada od rzeczy. Miała dość czasu, żeby nawymyślać niestworzonych historii, a może i coś z tamtego świata jej się już czasem przywiduje, to chodzi po wsi i straszy.
– Ale ona tego nie wymyśliła. Sama w tym gaju za młodu ognia pilnowała.
– Ach, więc w tym problem. Bezbożnych figur się pewnie naoglądał, a że sama dla tych swoich bożków czystość trzymać musiała, to i na starość zdurniała, bo jej żaden chłop nie wziął porządnie w obroty.
– Co też wygadujecie? Jakich figur?
– To nie wiecie? Przed wiekami istniały plugawe kulty, przez chrześcijaństwo szczęśliwie wyplenione, których wyznawcy tworzyli szkaradne figurki swoich bożków, potwornie wyolbrzymiając pewne…
Widząc, że Antek nadal nie rozumie, Guzdrała machnął ręką.
– Kultury byście trochę liznęli – mruknął między kolejnymi uderzeniami siekiery. – Sztuki! A nie tylko w karczmie przesiadujecie i do dziewek niedorosłych zęby szczerzycie.
Spojrzał jeszcze raz na Antka.
– Chyba się nie boicie, co? Żadne leśne bożki krzywdy wam nie zrobią. A jak was trwoga zdejmuje, to krzyżyk ze sobą noście i różaniec zmówcie każdego dnia przed pracą. A teraz dalej, pędźcie do koni, bo tam na prawo nowy pień do zabrania leży.
Antek oddalił się posłusznie, a Guzdrała na wszelki wypadek przestał mruczeć pod nosem, żeby niepotrzebnie nie ściągać na siebie uwagi pozostałych.
Praca szybko posuwała się naprzód. Ładny kawał wyrąbali, nim zrobili sobie przerwę, podczas której powrócili do domów, gdzie troskliwe żony nakarmiły swych mężów ciepłą strawą, a kiedy wieczorem kończyli pracę, widać było, że są z siebie naprawdę zadowoleni.
Odchodzili już w stronę wioski. Guzdrała został w tyle, by jeszcze raz omieść wzrokiem wycinany kawał lasu.
– Gaje święte – prychnął. – Żeby to choć drzewa oliwne były, to bym zrozumiał, a nie zwykła sosna!
Dołączył do drwali w milczeniu zmierzających do wioski. Wiedział doskonale, że choć sprawiali wrażenie zbyt zmęczonych, by rozmawiać, wszyscy bez wyjątku spotkają się na chwilę w karczmie.
Nie pomylił się. On sam był jednym z ostatnich, którzy tam zawitali. Wyczuł dość napiętą atmosferę, postanowił więc na wszelki wypadek zasiąść przy wolnym stole, których w środku tygodnia nigdy nie brakowało. Dostrzegł w głębi izby Antka, wyglądającego, jakby walczył ze sobą, niepewny, czy woli podejść i znów narazić się na śmieszność, czy zachować dręczące go obawy dla siebie. Zanim zdążył podjąć decyzję, na ławę obok Guzdrały ktoś ciężko opadł, a ten z ogólnego poruszenia wywnioskował, że jest to osoba odpowiedzialna za panujące w karczmie napięcie. Spojrzał na swego nowego kompana od kufla i osłupiał.
Przed nim siedział sołtys, pijaniutki aż żal było patrzeć. Ściskał w dłoniach szklanicę pełną bliżej nieokreślonego napitku i pociągał nosem jakby lada chwila miał wybuchnąć płaczem.
– Powiedziała, że nie macie prawa tam rąbać – odezwał się bez żadnych wstępów.
– Nawiedzona starucha? – w mig pojął Guzdrała.
Sołtys pokiwał głową i upił niewielki łyk.
– Mówiła, że ta ziemia nie należy do dziedzica. Na co ja jej mówię, że jak nie należy, kiedy należy, a ta dalej swoje. Mapę wyciągnąłem, palcem pokazałem, gdzie się ziemie dziedzica kończą, a ona ciągle tylko, że nie należy.
– Nie ma się co przejmować babskim gadaniem. Co innego jakby to powiedział ktoś uczony albo obeznany z tematem, ale tak? Toż to tylko brednie pomylonej baby.
– Ale jak nie należy, kiedy należy?
Guzdrała westchnął ciężko i nic nie odpowiedział. Pozwolił sołtysowi wyżalić się do końca, a gdy ten umilkł i przeniósł się do sąsiedniego stolika, by lamentować nad innym uchem, sam wstał i opuścił karczmę, nie dopiwszy swojego piwa. Żona, przyzwyczajona do jego późnych powrotów, przyglądała mu się podejrzliwie, ale najwidoczniej nie znalazłszy niczego, co mogłaby mu zarzucić, dała mu spokój.
Tej nocy Guzdrałę męczyły koszmary. Śnił o rosnących w szaleńczym tempie drzewach, widział konary wdzierające się przez okna jego domu i gałęzie niepokojąco podobne do rozcapierzonych kościstych palców wtrącającej się w nie swoje sprawy staruchy. Budził się kilkakrotnie, rzucał nerwowe spojrzenia na otaczające go białe ściany i ponownie zapadał w niespokojny sen, w którym wokół niego nie było nic prócz drzew. Tuż nad ranem, na krótko przez przebudzeniem, pewien był, że brnie przez niekończący się las, który choć przerzedzał się momentami, raz spuszczony z oka gęstniał w jednej chwili, nie chcąc wypuścić pechowego wędrowca na otwarty teren.
Żona dopytywała, co go trapi, ale zbył ją stwierdzeniem, że najpewniej zaszkodziło mu wczorajsze piwo, a świeże powietrze niewątpliwie przywróci mu siły i dobry humor. Niewiele się pomylił, wystarczyło bowiem, że wyszedł z chaty i powiódł wzrokiem po uśpionej wiosce, by wyraźnie się uspokoił. Wszechobecne drzewa były jedynie senną marą, nic nieznaczącym wytworem umysłu przeciążonego niezrozumiałymi groźbami i pełnymi lęku strzępami zdań. Staruchy tym razem nigdzie nie było widać, Guzdrała ruszył więc na skraj lasu niemal wesoło.
– Idziemy, panowie – dziarsko rzucił poziewującym drwalom.
– Co z nas za pany, kiedy sami musim harować? – odpowiedział mu najmłodszy z nich. – Ale co zrobim, jak tseba, to tseba.
– Jędrek, a od kiedy ty tak dziwnie mówisz? – zaciekawił się Antek.
– A, zębam wcoraj stracił. Jeno w taki sposób, ze wolałbym nie mówić.
– Pewnie znowu się z kimś pod karczmą brał za łby – wtrącił Józuś, ten sam, który popisał się niedawno znajomością liter.
– Nie, wcoraj to ja gzecny byłem. Anioł, nie cłowiek, powiadam wam. Jeno piwam się za duzo opił i wchodząc nocą za chałupę w dzewom psyrznął, bom go nie psyuwazył. Dwadzieścia roków psesło po ziemi chodzę, a z głowy mi wyleciało, ze za chałupą ojców dzewo stoi, zupełnie jakby wcoraj dopiero wyrosło.
Guzdrała poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po plecach. Szybko się opanował, tłumacząc sobie, że słowa niezbyt rozgarniętego młodzika nie mogą mieć nic wspólnego z jego snami. Ot, pijany nie widział, gdzie lezie, to i przyrżnął w drzewo. Chcąc zająć myśli czymś innym, ponaglił towarzyszy do szybszego wymarszu, by jak najprędzej przegnać uparcie powracające mu przed oczy obrazy i zagłuszyć niedorzeczne domysły. Zaledwie jednak dotarli na miejsce, jak jeden mąż stanęli i rozdziawili gęby.
Znak wycięty przez Guzdrałę wyraźnie wskazywał, że dobrze trafili. Mimo to czuli się niepewnie, sądząc, iż znaleźli się w całkiem innym miejscu. Jak okiem sięgnąć rozciągał się wokół nich gęsty las.
Ten i ów przeżegnał się ukradkiem, ktoś splunął przez lewe ramię, inni poczęli szeptać coś między sobą. Guzdrała, czując, że to jego obowiązkiem jest zaprowadzenie jako takiego porządku, chrząknął głośno.
– No, na co czekacie? – spytał ostro. – Napisano, że macie rżnąć tutaj? Napisano. Nie gadajcie więc jak baby przy darciu pierza, tylko rąbcie jak na chłopów przystało.
Niechętnie posłuchali tego polecenia. Guzdrała kręcił się tylko miedzy nimi, ponaglając ich i uciszając rozmowy. Słyszał, jak pytają jeden drugiego, czy to sen był, czy naprawdę byli tu wczoraj. Chciał zmotywować ich do tak zawziętej pracy, by nie mieli czasu ani siły na przyciszone rozmowy, ale widząc, że nie przynosi to efektów, po obiedzie sam chwycił za siekierę i jął rąbać.
– Jak nie należy, kiedy należy – mruczał przy tym do siebie.
Nikt nie ośmielał się do niego zbliżać ani kończyć pracy przed wydaniem wyraźnego pozwolenia, wyrąb trwał zatem aż do zachodu słońca. Wracali do wioski zupełnie wyczerpani, nie zadając jakichkolwiek pytań.
Guzdrała nie udał się tego wieczora w swoje ulubione miejsce, co w równym stopniu ucieszyło, jak i zaniepokoiło jego żonę.
– Choryś może? – spytała z troską.
– Zmęczony.
Drążyła temat dalej, podkreślając, że nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zrezygnować z wieczornego napitku, niezależnie od tego, czym zajmował się cały dzień. Wreszcie uległ i postanowił podzielić się swymi rozterkami.
– Harujemy jak woły – powiedział. – Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Nie wiem, czy jutro ujrzymy efekt naszej pracy, czy będziemy musieli zacząć od nowa, bo las próbuje nas oszukać.
Żona pokiwała głową, udając, że zrozumiała, po czym przyniosła mu ciepłego mleka, otuliła pierzyną i ucałowała w czoło, zapewne chcąc sprawdzić ukradkiem, czy nie jest ono rozpalone. Małżonek musiał w jej mniemaniu bredzić, przekonawszy się więc, że nie trawi go gorączka, zostawiła go samego. Udała się do izby obok zmawiać wieczorne pacierze. Guzdrała też próbował się modlić, lecz niebawem począł przysypiać, o mało nie oblewając się mlekiem. Odstawił zatem garnczek na najbliższą skrzynię i zajął się szukaniem wystruganego z drewna różańca. Postanowił nie rozstawać się z nim od tej pory, a drugi, który znalazł zupełnie przypadkiem, zarzucić na pień oznaczonej napisem sosny, swym towarzyszom planując doradzić to samo.
Naraz naszła go szalona, nieodparta myśl, by przekonać się na własne oczy, co dzieje się na wyrębie pod ich nieobecność. Zupełnie rozbudzony odskoczył od skrzyni, ubrał się i wzuł buty. Zanim żona powróciła do izby, Guzdrały już w niej nie było. Zajrzał na chwilę do kuchni, porwał stamtąd kaganek, hubkę i krzesiwo, i popędził przed siebie jakby go sam diabeł gonił.
Wiedząc, że zbliżał się do celu, zwolnił i skrzesał ognia, by nie przeoczyć oznaczonego przed dwoma dniami drzewa. Wkrótce je odnalazł, ale to, co zobaczył, sprawiło, że z trudem powstrzymał się od wykrzyknięcia jakiegoś wstrętnego przekleństwa. Mając jednak nieco oleju w głowie, zdmuchnął płomień świecy i zakradł się bliżej, bacząc, by nie narobić przy tym hałasu.
Prawdę mówiąc, nie był zdziwiony widokiem ciotecznej prababki Antka włóczącej się po terenie wyrębu. Był raczej zły na samego siebie za to, że nie powiązał jej od razu z diabelskimi sztuczkami, dzięki którym las odrósł na nowo. Teraz przyłapał ją na gorącym uczynku, na własne oczy widząc, jak z każdego miejsca, nad którym się pochylała, w nieprawdopodobnie szybkim tempie wyrastały drzewa. Niektóre gwałtownie strzelały w górę, w mgnieniu oka rozwijając wokół siebie gałęzie i okrywając się liśćmi, inne podnosiły się z pewnym ociąganiem, wszystko działo się jednak wystarczająco szybko, by nad ranem las znów wyglądał na nietknięty.
Nie chcąc zostać zauważonym, Guzdrała wycofał się po cichu, a gdy był wystarczająco daleko, by starucha go nie usłyszała, puścił się pędem w stronę wioski. Żona spała już twardo, gdy wrócił do chaty, wślizgnął się więc pod pierzynę najciszej jak umiał. Nie zmrużył oka tej nocy, zastanawiając się, co powinien zrobić. Nim wzeszło słońce, miał już gotowy plan. Wstał nieco wcześniej niż zwykle, by przejść się po chałupach wszystkich podlegających mu drwali i nakazał każdemu z nich zabranie ze sobą przynajmniej jednego różańca. Do czego miały im być potrzebne, wyjaśnił dopiero gdy dotarli na miejsce. Tam nakazał wszystkim zarzucić sznur poświęconych koralików na gałąź wybranego spośród wszystkich otaczających teren wycinki drzew. Nikt nie protestował ani nie zadawał pytań. Wystarczyło im, że widzieli efekt nocnych poczynań staruchy.
Klnąc pod nosem, ale jednocześnie będąc posłuszni poleceniom Guzdrały, chwycili siekiery i rozpoczęli wyrąb po raz trzeci, on sam zaś pokręcił się chwilę między nimi, a gdy uznał, że słońce jest już wystarczająco wysoko, przekazał Antkowi nadzór nad pracą i powrócił do wioski.
Chciał pomówić z sołtysem o wiedźmich praktykach, których świadkiem był tej nocy. Zapukał do drzwi jego chaty, mając nadzieję, że nie wyrwie domowników ze snu. Otworzyła mu zapłakana kobieta.
– Pochwalony – zaczął ostrożnie Guzdrała. – Czy mógłbym zobaczyć się z waszym małżonkiem, sołtysowo?
Nie wyrzekłszy słowa, kobieta potrząsnęła głową.
– A kiedy będę mógł go zastać? – dopytywał się Guzdrała.
Tym razem musiała przerwać milczenie, zrobiła to jednak z wyraźnym trudem.
– W domu jest – powiedziała cicho. – Ale pomówić to z nim nie pomówicie. Nie na tym świecie.
– Chryste Panie! Przyjmijcie tedy moje wyrazy współczucia. Taki młody, zdrowy chłop! Co mu się stało?
Sołtysowa, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, wykonała jednoznaczny gest w okolicach szyi.
– Tu, na tym drzewie – wykrztusiła po chwili, wyciągając przed siebie drżącą rękę.
– O, Najświętsza Panienko, miejże nas w swej opiece! – Guzdrała aż podskoczył. – Toż tego drzewa nigdy tu nie było.
Kobieta spojrzała na niego z wyrzutem, jakby sądząc, że sobie z niej kpi. Nie chcąc tłumaczyć jej wszystkiego, Guzdrała pożegnał się grzecznie i popędził z powrotem ku wycince.
Sam nie wiedział, dlaczego tak się spieszył. Z jednej strony próbował wmówić sobie, że przecież drzewa nie odrosły pod jego nieobecność, ale z drugiej miał złe przeczucie.
Niespodziewanie natknął się na leżący na ziemi różaniec. Zatrzymał się, sądząc, że któryś z drwali upuścił go po drodze – wszak wokół niego jak okiem sięgnąć wciąż rozciągał się nieprzebyty las. Guzdrała podniósł zgubę i zawiesił na najbliższej gałęzi. Chciał ruszać dalej, ale zamiast tego odskoczył gwałtownie do tyłu i skamieniał, patrząc jak drzewo niczym rozumna istota poruszyło się niespokojnie, a wreszcie wstrząsnęło całą koroną, by zrzucić z siebie różaniec. Gdy tylko znalazł się on na ziemi, drzewo obróciło się nieco i znieruchomiało. Wówczas oczom Guzdrały ukazał się własnoręcznie przezeń wyryty napis: „Rżnąć tutej”.
Rozejrzał się, nie próbując nawet opanować przerażenia.
– Jak to tutaj? – zapytał głośno. – Przecie przed godziną sam widziałem, jak padały tu drzewa!
Wbiegł między sosny, które zdawały się górować nad nim dumnie i szydzić z praw natury, zgodnie z którymi nie powinno ich tu być.
– Antek! – krzyknął Guzdrała, biegnąc przed siebie jak szalony. – Jesteś tu? Józuś! Jędrek! Maciek! Boguś! Słyszycie mnie? Hej, jestże tu kto?!
Nikt mu nie odpowiedział. Nigdzie też nie było ani śladu nie tylko drwali czy koni, ale nawet porzuconych narzędzi. Zupełnie jakby rozpłynęli się w powietrzu, wszędzie były tylko drzewa, a Guzdrale zdawało się, że z każdą chwilą ich przybywa.
Przerażony nie na żarty odwrócił się i popędził co tchu w stronę wioski. Minął naznaczoną sosnę i począł kluczyć miedzy pniami. Las gęstniał w mgnieniu oka, coraz to nowe drzewa podnosiły się z ziemi i rosły, przemieszczając się przy tym i osaczając uciekającego Guzdrałę do tego stopnia, że w pewnym momencie musiał się już przeciskać między nimi. Gdy utkwił w zbyt wąskiej przestrzeni, rzucił za siebie trwożliwe spojrzenie i krzyknął rozdzierająco. Pień z wyrytymi słowami znajdował się tuż za nim.
Drzew było coraz więcej i więcej. Guzdrała sądził, że w swej zemście chcą go po prostu zmiażdżyć. Nie wiedział, czy to on sam odszedł na chwilę do zmysłów, czy do tylko cień rzucany przez splecione nad nim gałęzie był tak głęboki, w każdym razie pamiętał, że zupełnie pochłonęła go nieprzenikniona czerń. Nie potrafił też sobie przypomnieć, w jaki sposób powrócił do wioski.
Pamiętał tylko, że leżał skulony na ziemi nieopodal karczmy. Był nagi, tak jak go Pan Bóg stworzył, otoczony wianuszkiem gapiów i wystawiony na pośmiewisko, a całe jego ciało pokrywały paskudne rany niby nożem wycięte, układające się w rozmaite napisy.

– Żeby to choć coś zrozumiałego było – mówił z oburzeniem – a nie w takim pogańskim języku. Pinus sylvestris, tfu, drewniana jego mać, diabli wiedzą, w jakiej to mowie i co to oznacza.