Na imię mu było Safean, parał się
zaś muzyką, a ściślej – śpiewem, jak na elfa przystało. Nie odnosił jednak
sukcesów wśród pobratymców, bo miał nieprzyjemnie brzmiący głos, a mimo to
uparł się, że będzie występował.
To miała być jego największa
próba, by nie rzec – ostatnia szansa. Gdyby i ona się nie powiodła, wszystkie
jego największe marzenia ległyby w gruzach. Obiecano mu co prawda, że nawet
gdyby teraz mu się nie udało, zawsze mógł poprzestać na grze na lutni lub
przynajmniej zatrudnić się w mieście przy wytwarzaniu instrumentów. Wszak
powiadano, że elfiemu rzemiosłu nic się równać nie może.
Safean skrzywił się na to
wspomnienie. Powiadano również, że każdy elf to niezrównany śpiewak, którego
pieśń porusza serce każdego, niezależnie od rasy. Tak, dokładnie tak mówią – a przecież
jego rodacy orzekli zgodnie, że jego własna pieśń nikogo zachwycić nie może,
mało tego, budzi jedynie odrazę, czasem okraszoną odrobiną współczucia. Mimo to
Safean uparł się, że śpiewać nie przestanie, szukał więc słuchaczy, którzy
wreszcie zechcą docenić jego domniemany talent.
Gdziekolwiek się zjawił, przed
kimkolwiek otwierał usta, zawsze słyszał to samo: gdyby oceniać go jako
śmiertelnika, owszem, całkiem znośnie ćwierkał, ale od przedstawiciela
prastarego leśnego ludu wymagać należało o wiele więcej. Nic dziwnego, że
Safean postanowił udać się strony, w które jego współplemieńcy zasadniczo się
nie zapuszczali. Wybrał się mianowicie aż do odległego kraju rozpościerającego
się nad rzeką Khem, potocznie zwaną w jego rodzinnych stronach Nadrzeczem, na
mapie natomiast figurującej jako Lerengen. Tam właśnie elf postanowił
rozstrzygnąć ostatecznie, czy nad wyraz chłodne przyjecie po każdym z występów
wynikało z braku umiejętności, czy jedynie z uprzedzeń i wygórowanych wymagań,
jakie mu stawiano. Teraz nie było ani jednego, Anie drugiego. Liczyć się miał
wyłącznie występ, na który publiczność czekała z niecierpliwością.
Widział zaciekawione twarze przez
szparę miedzy kotarami, słyszał pełne entuzjazmu szepty. Zanim Safean wyszedł
przed tłum, drżącymi rękami pokrył twarz dość grubą warstwą bielidła i
rozprowadził odrobinę barwiczki, mającej mu nadać niemal dziewczęcych
rumieńców. Czynił to po części po to, by upodobnić się do wizerunku elfa, jaki
utkwił tu w wyobraźni ciemnego ludu, a po części by zupełnie ukryć pod tą maską
swoje prawdziwe rysy; w razie niepowodzenia nikt by nie zapamiętał, kim
właściwie był ten elfi śpiewak.
Wreszcie wyszedł na scenę, nie
mogąc dłużej odwlekać tego momentu. Kilka osób uśmiechnęło się, ktoś zaklaskał
przedwcześnie, ktoś inny kaszlnął ze zdenerwowania. Elf postąpił jeszcze dwa
kroki naprzód – i wtedy napotkał ten wzrok.
Cały jego niepokój minął. Dłoń
zręcznie trąciła lutnię, a z jego ust popłynęła improwizowana pieśń
wychwalająca urodę jednej z mieszczek.
Tłum nie odrywał od niego oczu.
Barwą głosu śpiewak specjalnie się nie wyróżniał, ale takiej ekspresji nigdy tu
jeszcze nie słyszano. Wszyscy zamarli, w skupieniu wysłuchując kolejnych elfich
pieśni ułożonych przed wiekami, w czasach, gdy Lerengen składał się z jednego
grodu i kilku przytulonych doń wiosek.
Gdy występ dobiegł końca, Safean
potoczył niepewnym wzrokiem po zgromadzonych. Nie podobał mu się sposób, w jaki
na niego patrzyli. Wolałby, żeby coś powiedzieli, pochwalili go albo
przynajmniej się uśmiechali. Oni jednak siedzieli nieruchomo, z kamiennymi
twarzami.
Nie wytrzymał tej ciszy.
– No, powiedzcie coś – ponaglił
ich. – Chyba nie było aż tak źle, co?
Jak na komendę słuchacze drgnęli
i jeden po drugim zaczęli klaskać z takim zapałem, że co niektórzy
poczerwienieli z wysiłku. Parę kobiet ukradkiem otarło łzę, mężczyźni zaczęli
coś wykrzykiwać, zrywając się z miejsc.
Safean cofnął się, zaskoczony tak
gwałtowną reakcją. Wreszcie i jego ogarnęła radość.
– Ha! Czyli jednak do czegoś się
nadaję!
Z tym okrzykiem zeskoczył ku
słuchaczom, którzy poczęli go ściskać i gratulować, przepychając się jeden
przez drugiego i przekrzykując się nawzajem. Nagle wszyscy poczuli nieodpartą
potrzebę zapewnienia gościa, jakim szacunkiem darzy się tu jego rodaków i jak
bardzo mile widziany będzie na deskach teatrów pozostałych miast Lerengenu.
– Na takiego to wystarczy
spojrzeć i już się wie, że dobre stworzenie – zapewniał go energicznie
potrząsający jego prawicą brodacz, który na przyodzianie się wydał zapewne
więcej, niż niejeden ze służących mu parobków zarobił w ciągu całego roku.
Stojąca tuż obok młoda, urodziwa
kobieta zatrzepotała rzęsami, gdy tylko poczuła na sobie wzrok śpiewaka.
– Wam, pięknym elfom, zawsze
dobrze z oczu patrzy – zaszczebiotała słodko.
– I wzajemnie, szlachetna damo –
odpowiedział Safean, dwornie się kłaniając, choć wciąż usiłował wypatrzeć w
tłumie swą nieziemskiej urody muzę.
– A wszystkie to elfy tak pieją
cudnie jak aniołowie? – zaciekawiła się jakaś staruszka.
– U nas, mateczko, każdy się
rodzi z cudnym głosem, lecz nie każdy go ćwiczy.
– To jeszcze ćwiczyć trzeba? –
naiwnie spytał mijany właśnie młodzik, dotąd zajęty wesołą rozmową z
otaczającymi go pannami.
Elf zmierzył go wzrokiem, nie
przerywając marszu.
– A tobie, chłopcze, wystarczyło,
że cię posadzili na kobyłę, czy musiałeś długo jazdę ćwiczyć, wielokrotnie
tłukąc przy tym siedzenie, nim osiągnąłeś dostateczne rezultaty?
Panny zachichotały, skrywając w
fartuszkach zarumienione twarzyczki, a młodzik, chcąc uniknąć odpowiedzi i
okazji do ponownego wyśmiania, umknął gdzieś. Skorzystał z tego tęgi jegomość,
którym przypadł w jednej chwili do Safeana.
– Może byś tak z nami wypił,
panie elfie. Chwyciłeś nas za serca swym śpiewem, to teraz zbrataj się z nami
przy flaszeczce.
Nawet jeśli Safean zmieszał się
trochę, nie dał tego po sobie poznać. Bielidło skutecznie maskowało emocje.
– Wybacz, gospodarzu – rzekł. –
Śpiewacy nie powinni nic pijać, w szczególności zaś elfi śpiewacy.
– Słyszałem, że elfy to tchórze i
mają słabe głowy – przypomniał o sobie zarozumiały młodzik.
– Jakże to, nie słyszeliście wiec
o tym, że nasze delikatne gardła nie ścierpią po prostu waszych mocnych
trunków? Gdyby któryś z mych braci wypić z wami, jak to powiadacie, flaszeczkę,
już nigdy by nie zaśpiewał, a może i głosu by z siebie nie wydobył.
Podążające za nim panny opuściły
fartuszki i zapatrzyły się weń wielkimi błyszczącymi oczami.
– Ojej – szepnęła jedna. – To
wyście tacy biedni.
Safean uśmiechnął się
najgrzeczniej jak umiał.
– O, nie, droga panno. To wyście
biedni, że natura wam poskąpiła takich głosów.
– Za to pośpiewamy sobie przy
flaszeczce, może fałszywie, ale wesoło – nie poddawał się młodzik. – A nie tak
po żałobnemu jak wy.
– Wesoło to my śpiewamy między
sobą. A u was to nic innego do głowy nie przychodzi, same tylko najsmutniejsze
pieśni. Bo i z czego tu się radować? Krótko żyjecie, bieda was męczy i choroby
nękają, nic, tylko zapłakać nad wami, ludziska biedne.
Zatrzymał się, bo oto przebrnął
przez cały tłum i stanął naprzeciw wozu, na który właśnie wspinała się
poszukiwana przezeń piękna mieszczka. Zajęła ona miejsce tuż obok męża, rzuciła
przez ramię krótkie spojrzenie, licząc harcujące z tyłu dziateczki i kazała
ruszać, gdy oceniła, że jest ich tyle, ile być powinno.
Safean westchnął głęboko.
– Nic, tylko zapłakać, biedne
ludziska – powtórzył cicho.
Łza spłynęła mu po policzku,
żłobiąc ślad w warstwie bielidła. Otarł ją rękawem, zaginając zaraz rękaw do
środka, by jego słuchacze nie dostrzegli na nim białego śladu. Odwrócił się do
nich, zmuszając się do uśmiechu.
– No nic, pośpiewałem,
pogawędziłem z wami, a teraz czas mi w drogę. Trzeba, by cały Lerengen usłyszał
mój głos, jak uważacie?
Odpowiedział mu zgodny okrzyk
aprobaty.
– No dobrze, to powiedzcie mi,
drodzy ludzie, gdzie też uwiązałem moją Lawendę? Pewien byłem, że tu ją zostawiłem,
ale widzę, że musiałem się pomylić.
Zaraz rzucono się na poszukiwania
klaczy, a gdy tylko ją odnaleziono, Safean odwiązał ją, skłonił się jeszcze raz
i odjechał, żegnany radosnymi okrzykami na jego cześć.
– Jeszcze kiedyś wrócę, by wam
zaśpiewać, obiecuję!
Sam nie był do końca pewien, czy
zamierzał dotrzymać słowa. Z jednej strony miłe mu było towarzystwo oddanych
wielbicieli, ale z drugiej nie chciał dręczyć samego siebie widokiem
przepięknej, lecz niedostępnej dlań mieszczki. Nie mogąc rozstrzygnąć tego
dylematu, ponaglił Lawendę, by jak najprędzej opuściła miasto i pomknęła chyżo
traktem przecinającym usiane kwiatami łąki.
Czuł się coraz lepiej. Promienie
słońca przyjemnie go ogrzewały, osuszając do reszty ślady łez, wokół zaś
rozciągał się wspaniały widok. Kwiaty zdawały się wyciągać swoje łodygi wprost
ku niemu, a kępki wysokich traw lekko mu się kłaniały. Zupełnie zapomniawszy o
niedawnym smutku, Safean jął podśpiewywać wesołe elfie piosenki, w których
istnienie wątpili mieszkańcy opuszczanych właśnie okolic.
Widok nadjeżdżających z
naprzeciwka osób jeszcze bardziej go rozpromienił. Śpiewak zwolnił i uniósł
dłoń.
– Witajcie, dobrzy ludzie! –
zawołał z daleka.
Jeźdźcy przystanęli, więc i on
wstrzymał Lawendę kilka kroków przed nimi.
–Witajcie – powtórzył, nie
upierając się już, by nazywać ich dobrymi ludźmi. I słusznie.
– Te, pięknolicy! – zakrzyknął
jeden z jeźdźców, którego własna twarz była raczej mało urodziwa. – Zeszpecić
ci tę twoją buźkę?
Lawenda zadreptała niespokojnie w
miejscu, ale Safean pozostał wyjątkowo opanowany. Być może trochę za bardzo
uniósł się pychą, gdy jedna pozytywna reakcja tłumu na jego występ zatarła
pamięć o wcześniejszym braku wiary w siebie.
– Nie radzę – odparł, zadzierając
dumnie głowę. – Mogę was zapewnić, że jeśli spadnie mi z głowy choć jeden włos,
nie darują wam tego osoby, od których właśnie wracam, a które darzą mnie
szacunkiem.
– Och, doprawdy? – Drugi jeździec
udał ogromne zdumienie.
Ten pierwszy okazał więcej
rozumu, a przynajmniej nieco lepszą zdolność kojarzenia faktów.
– To musi być jakiś wielmoża –
rzekł półgłosem do towarzysza. – Tacy mają w zwyczaju malować się jak baby i
chwalić się swoimi znajomościami.
– No i cóż to dla nas oznacza?
– Głupiś? To znaczy, że bogaty!
Obaj wyszczerzyli resztki
poczerniałych zębów w złowieszczych uśmiechach.
– Co ciekawego z sobą wieziesz,
paniczu?
Lawenda instynktownie się
cofnęła. Safean chciał zmusić ją do odwrotu i szaleńczego galopu w stronę do
miasta, ale klacz była zbyt nerwowa. Przywykła do łagodnych elfich głosów, nie
mogła więc znieść tych ochrypłych zbójeckich okrzyków.
Jeźdźcy zrównali się z Safeanem i
ujęli go pod ramiona, każdy ze swojej strony. W następnej chwili elf leżał już
na ziemi, siłą wywleczony z siodła. Obaj zbóje zeskoczyli z wierzchowców, a
jeden z nich od razu zaczął pracować nad zeszpeceniem oblicza Safeana. Drugi
najpierw przeszukał jego bagaż, a dopiero gdy odkrył, że śpiewak nie miał przy
sobie nic prócz lutni, lichej odzieży, bielidła i barwiczki, dołączył do
towarzysza.
Prawdę mówiąc, Safean nie
wiedział, co się z nim wtedy działo. Ja przystało na wydelikaconego elfa,
ledwie ujrzał nad sobą pięść, ze strachu osunął się w niebyt. Nie czuł na sobie
uderzeń, nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało. Nie mógł słyszeć nagłego,
pełnego zaskoczenia krzyku obu zbójów ani galopem unoszących ich w dal
wierzchowców, nie widział zatrzymującego się przy nim wozu ani pochylającego
się nad nim wielce zatroskanego mężczyzny, który załadował go na wóz i zabrał
go do swego domu, gdzie natychmiast ułożył na twardym posłaniu i kazał swojej
rodzinie zająć się nim jak należy. Te szczegóły znał wyłącznie z późniejszych
opowiadań opiekujących się nim osób.
Dopiero gdy na jego twarzy
spoczął chłodny okład, elf począł wracać do siebie. Poruszył się nieznacznie i
dotknął zmoczonej w wodzie szmatki. Odetchnął z ulgą.
A więc dobrzy ludzie pomogli mu.
Nie było źle.
Zaraz też usłyszał owych dobrych
ludzi. Z początku myślał, że jest ich troje, może czworo, ale wkrótce
zorientował się, że po sporej izbie kręci się spora gromadka, w większości
składająca się z dzieci. Ktoś podszedł bliżej, stukając chodakami.
– Marron, daj mu gorzałki, może
to mu przywróci trochę życia – polecił gruby głos.
Safean drgnął.
– N-nnie – wyszeptał, ale chyba
wzięto to za majaczenie.
Poczuł, jak ktoś przemocą rozwarł
mu szczęki i wlał między nie palący płyn. Musiał przełknąć, żeby się nie
zakrztusić. Trunek był naprawdę mocny, ale poza rozlewającym się po ciele
przyjemnym cieple nic niepokojącego się nie stało. No, może jeszcze oprócz
tego, ze w głowie mu zaszumiało.
Przemądrzały młodzik miał rację,
stwierdził smutno elf. Mam słabą głowę i tyle. Zgubne skutki picia gorzałki to
tylko wymysł moich współbraci, obawiających się ośmieszenia
Kaszlnął jeszcze raz i wzdrygnął
się. Pieczenie w przełyku zelżało niemal zupełnie, ale z każdym kolejnym
oddechem zaczęło narastać w nieco innym miejscu. Safean szarpnął się silniej i
zmusił do podniesienia rąk. Zerwał zimny okład z twarzy i przyłożył do gardła,
które, jak mu się wydawało, płonęło żywym ogniem. Niewiele to pomogło, jedynie
zmniejszyło na krótką chwilę cierpienie, które w mig powróciło ze zdwojoną
siłą.
Safean krzyknął rozpaczliwie, a
wszyscy obecni w izbie spojrzeli na niego z lękiem, tym większym, że krzyk
przerodził się powoli w schrypnięty szept, a i ten wkrótce umilkł zupełnie.
Gromadka dzieci, dotąd harcujących wesoło po izbie, rozbiegła się z piskiem po
kątach, a dwoje najmłodszych skryło się w fałdach maminej spódnicy. Elf
skierował dziki wzrok na niewiastę, raz po raz otwierając usta, z których nie wydobywał
się już żaden dźwięk.
Stała dokładnie naprzeciw niego,
wciąż trzymając dzban przeklętej gorzałki – niespecjalnie wysoka, okrągła,
kędzierzawa i rumiana jak jabłuszko – Marron, żona jego wybawcy, adresatka
hymnu, który wyśpiewywał na cześć jej urody przed paroma godzinami. Opadł bez
sił na poduszki. Nie mogąc zaznać za jej przyczyną szczęścia, gotów był przyjąć
z jej białych rąk każdy, nawet największy rodzaj cierpienia.
Nie ona jednak zadała mu
najdotkliwsze męki jego życia. Przeciwnie, dbała o niego najlepiej jak mogła,
choć nigdy nie było mu pisane dowiedzieć się, czy skłaniała ją do tego wrodzona
życzliwość, czy też darzyła specjalnymi względami gościa, który wodził za nią
płonącymi oczyma, ilekroć tylko weszła do izby.
Próżne były jej wysiłki. Mimo
najszczerszych chęci nie potrafiła mu pomóc. Co prawda siły Safean odzyskał
niemal całkowicie, lecz głosu przywrócić mu nie mogła, przez co popadł w
zrozumiałą apatię. Chcąc jakoś złagodzić jego wewnętrzne cierpienia, Marron
karmiła go najbardziej wyszukanymi smakołykami, zachęcała też dzieci do prób
rozweselenia milczącego gościa. Na niewiele się to zdało. Elf czuł, że jest dla
całej rodziny ciężarem na długo przed tym, jak pan domu wygłosił swoje zdanie
na ten temat.
– Nie możemy go dłużej trzymać – powiedział
do żony, nie dbając zupełnie o to, że przedmiot rozmowy doskonale ich słyszał.
– Dzieci nam rosną, chleb nieustannie drożeje, a tobie się zachciewa niańczenia
kaleki, który nic nie robi, tylko śpi, je i przesiaduje godzinami na wyrku,
gapiąc się przed siebie.
– Chcesz go wygnać? I cóż on
zrobi, jak sobie poradzi w wielkim świecie?
– Niewiele mnie to obchodzi. Ja
trzymał darmozjada nie będę. Gdyby tak choć pożytek jaki z niego był, ale to-to
zupełnie nic nie umie. Ani ciesiołki, ani żadnego innego porządnego rzemiosła.
– Artystą był, ze śpiewu się
utrzymywał.
– Niech się więc przekona, ile w
prawdziwym życiu jego sztuka warta i najmie się do jakiejś roboty.
Safean, nie mogąc go zawołać,
pstryknął głośno palcami, by przyciągnąć jego uwagę. Zaświtał mu w głowie
pewien pomysł. Gdy pan domu odwrócił się niechętnie w jego stronę, elf zamachał
rozpaczliwie rękami, udając, ze uderza w struny niewidzialnego instrumentu.
– Lutnia! – podchwyciła zaraz
Marron. – Może zarabiać dla nas, grając po pobliskich miasteczkach
– A skąd ja dla niego lutnię wynajdę?
– Ma własną, przecież znaleźliśmy
przy nim.
– Rozbitą.
– Naprawi ją, zobaczysz, że
naprawi! Dajmy mu tylko szansę.
Pan domu zamyślił się głęboko.
Jego żona wyczekiwała decyzji w nie mniejszym niż Safean napięciu.
– Trzeba będzie stale go
pilnować. Któż zapowie jego występ, któż przyciągnie do niego wystarczającą
liczbę słuchaczy?
Na to pytanie Marron miała
przygotowaną odpowiedź.
– Na początek wystarczy, że
towarzyszyć mu będzie któreś z dzieci. Później zobaczymy. Jeśli zdobędzie
wystarczającą popularność, nie będzie potrzebował nikogo, ludzie sami będą do
niego ciągnąć. A jeśli nie, to gdy chłopcy podrosną i będą mogli zająć się
gospodarstwem, sam będziesz mógł mu towarzyszyć.
Ostateczna decyzja nie zapadła od
razu. Dopiero gdy Safean, w którego wstąpiła nadzieja i chęć do życia,
rzeczywiście zreperował swą lutnię, pan domu przystał na tę propozycję.
Tak zaczęła się wielka kariera
niemego elfa dostarczającego rozrywki na rynkach niewielkich miasteczek.
Początkowo wszystko toczyło się dokładnie tak, jak sobie wymarzył, a
mieszczanie zachwycali się wyłącznie wirtuozerią jego gry. Jednak w miarę
upływu czasu, gdy towarzyszące mu na przemian dzieci poczęły dorastać, a
najstarsi z chłopców zbliżali się powoli do wieku męskiego, jęli oni snuć
plany, jak można by jeszcze bardziej zwiększyć dochody z występów.
Mniej więcej sześć lat trwało
beztroskie muzykowanie. Gdy ten czas minął, najstarsze dziecię podzieliło się z
ojcem swymi spostrzeżeniami, pozornie zupełnie niewinnymi, które miały wkrótce
całkowicie odmienić los elfa. Otóż pierworodny syn zauważył, że bardziej od
wykonywanej przez Safeana muzyki mieszczan ciekawi fakt, iż jest on niemy. Nie
dowierzali oni zapewnieniom młodzika i gotowi byli zapłacić mu za zaspokojenie
swojej ciekawości, ale on nie chciał się na to zgodzić.
Po długim namyśle ojciec zezwolił
mu na to, słusznie sądząc, że dzięki temu zarobi nieco więcej, ale Safean
raczej niechętnie dowodził swego kalectwa, coraz częściej odmawiając spełniania
życzeń ciekawskiej gawiedzi. Na tę wieść pana domu ogarnął gniew. Orzekł, iż
nie po to pozwala mu mieszkać pod swoim dachem, by niewdzięczny gość odpłacał
mu takim nieposłuszeństwem.
Od tej pory osobiście towarzyszył
Safeanowi podczas występów, których charakter zmienił się znacząco. W jego
dłoniach pojawił się bicz, bólem zmuszający elfa do wykonywania wszelkich
poleceń. Gdy się zestarzał, jego miejsce zajął najstarszy syn.
Marron zmarła w błogiej
nieświadomości niedoli pielęgnowanego przez nią niezwykłego domownika. Nigdy
jej się nie poskarżył, nie mogąc dobyć z siebie głosu, a jego przygnębienie
tłumaczyła sobie tym, że tylko muzyka jest w stanie ukoić jego nerwy i zapewne
tylko podczas występów elf jest ożywiony. Po jej śmierci zaczęto traktować
Safeana coraz gorzej. Próbował się bronić, pojawiły się więc kajdany i
łańcuchy, a wkrótce również klatka, gdy jego okrutnych opiekunów zaniepokoił
wydobywający się z częściowo wygojonego gardła warkot, momentami przeradzający
się w dziki ryk.
Im gorsze było położenie elfa,
tym lepiej powodziło się wyzyskującej go rodzinie. Wkrótce ziemia i cały
dobytek zostały sprzedane, a oni przenieśli się do pobliskiego Sorindallu,
gdzie zajęli się handlem, odkrywszy swój talent do interesów.
Dochody były coraz wyższe. Ludzie
chętnie płacili za możliwość przyglądania się nieludzkiemu cierpieniu, rzekomo
współczując Safeanowi jego losu. Nie przeszkadzało im to oczywiście patrzeć z
zapartym tchem, jak miota się szaleńczo po klatce, ani też obficie sypać
groszem, by usłyszeć kolejny wpędzający go w furię trzask bicza.
Za panowania trzeciego pokolenia
bezlitosnych treserów część zarobionych dzięki elfowi pieniędzy przeznaczono na
budowę usytuowanego poza miastem prawdziwego dworu, by nie gnieździć się dłużej
w zbyt ciasnym mieszkaniu. Długo trwała budowa, przeciągnęła się aż do czasów,
gdy bicz przejął Gwenol. To właśnie tam, w pobliże powstającego pięknego dworu,
ostatecznie zakwaterowano Safeana, przeznaczając dla niego niedużą budkę w
głębi podwórza. Zabierano go stamtąd tylko w celu wystawienia go na rynku,
niemal zupełnie już o niego nie dbając, w wyniku czego Gwenol nigdy się nie
dowiedział, że pozostawiony samemu sobie elf pod nieobecność robotników uparcie
ćwiczył głos, usiłując przypomnieć sobie brzmienie poszczególnych słów, a jednocześnie
starał się zwiększyć swą siłę i zwinność, by pewnego dnia powalić
znienawidzonego tresera i umknąć na wolność, rozpłatawszy mu uprzednio gardło i
pozostawiając go w kałuży własnej krwi. Tylko taka cena była godna przeszło stu
lat zniewagi i okrucieństwa, jakich Safean doświadczył od dobrych ludzi, którzy
wyciągnęli do niego pomocną dłoń.
Zdawać się mogło, że nic nie było
w stanie złamać żelaznej woli elfa ani stłumić ostatecznie jego woli życia.
Zaledwie został doprowadzony do porządku, dobrze odkarmiony i godnie
przyodziany, jął snuć plany dotyczące swej przyszłości. Jak wciąż powtarzał,
nie chciał stać się dla nikogo ciężarem, bo zbyt dobrze wiedział, jak mogło się
to skończyć.
Kilian początkowo wzbraniał się przed
jego propozycją, tłumacząc, że czasy znacząco się zmieniły i nikt nie zechce
już oglądać występów elfiego śpiewaka, zwłaszcza tak skrzywdzonego przez los.
– Sam mówiłeś, że twoje
cierpienie wzbudzało zawsze o wiele większe zainteresowanie, niż talent –
przypomniał.
– Teraz jednak, gdy odzyskałem
częściowo głos, miałbym do zaoferowania coś równie ciekawego – nie dawał za
wygraną Safean. – Mój śpiew mógłby przyciągnąć tłumy.
– Lub stać się przyczyną
wytykania cię palcami wszędzie, gdzie tylko się zjawisz.
Nieoczekiwanie w obronie pomysłu
elfa stanęła Marron.
– Dajmy mu szansę. Jeśli to się
nie uda, nie będzie mógł mieć do ciebie żalu, ale gdyby naprawdę zyskał
przychylność słuchaczy? Sam słyszałeś, jak opowiadał, że to nie głos zachwycił
przed stu laty sorindalską publiczność, a umiejętność przekazywania nim uczuć.
Zresztą czym innym miałby się zająć muzyk nieszkolony w żadnej innej profesji?
Kilian niechętnie przyznał jej
rację, choć i tak nie wierzył w możliwość osiągnięcia sukcesu. Wreszcie uległ
zupełnie namowom i sam zaczął rozpytywać, w której gospodzie najchętniej
przyjmą nieznanego, choć, jak zapewniał, obiecującego grajka.
– Chce, to niech przyjdzie i przy
ogniu zasiędzie, zawsze to weselej przy muzyce posiedzieć – odpowiadano mu
wszędzie. – Jeno na specjalne względy niech nie liczy. Płacić ma jak każdy inny
za jadło i napitek, ode mnie grosza nie dostanie, ale co uzbiera od gości, ma
prawo sobie zabrać.
Na lepszą ofertę liczyć i tak nie
mogli, przystali więc na to. Jeszcze tego samego wieczora zjawili się w jednej
z najliczniej obleganych oberży. Safean posłusznie zasiadł w pobliżu paleniska,
sprawdzając, czy lutnia zakupiona przed tygodniem za podejrzanie niską cenę nie
zdążyła się rozstroić. Jego towarzysze skryli się w przeciwnym kącie i poczęli
wymieniać między sobą nerwowe szepty. Obawiali się, że elf, zbyt długo nie
mając w dłoniach instrumentu, nie poradzi sobie nawet z najmniej wymagającymi
partiami granych utworów, o ile w ogóle zdołał zachować jakiś w pamięci.
Safean jednak ich nie zawiódł.
Nie zdradził im, w jaki sposób udało mu się nie wyjść z wprawy, bo wiedział, że
potępiliby zgodnie jego czyn. Przemilczał więc w swej opowieści fragment, w
którym udało mu się na chwilę zerwać z łańcucha, by powalić jednego z synów
swego drugiego z kolei pana, gdy ten ośmielił się tknąć jego lutnię. Od tej
pory nosił cięższe okowy, ale instrument pozwolono mu zatrzymać. Pogrywał na
nim nocami, dopóki do reszty nie zobojętniał na wszystko. Nie zareagował, gdy
Gwenol wyrzucił jego lutnię, wiedząc, że od dawna nie brał jej do rąk.
Wystarczyło ledwie kilka dni, by
elf przypomniał sobie, dlaczego jego gra spotykała się przed laty z tak gorącym
przyjęciem. Teraz uderzał w struny tak pewnie, jakby nigdy niczym innym się nie
zajmował. Wkrótce zebrał wokół siebie kilka zaciekawionych osób.
– A cóż takiego pan nam gra,
panie muzyku? – spytał jakiś mężczyzna. – Brzmi zupełnie jakbym gdzieś już to
słyszał, a jednocześnie jakoś… obco. Nienaszo.
Safean roześmiał się z
nieporadności, z jaką wysławiał się słuchacz, ale przybrał przy tym tak
serdeczny wyraz twarzy, że ten nie odebrał tego za obelgę, nie odstraszył go
nawet chrapliwy głos muzyka.
– To, mój drogi panie –
odpowiedział grzecznie elf – skomponowany na poczekaniu utwór, do którego powstania
natchnęła mnie panująca tutaj atmosfera.
Drugi ze słuchaczy cmoknął z
uznaniem.
– No, macie, panie muzyku,
pomyślunek – ocenił, a w jego mniemaniu był to zapewne najwyższy komplement, na
jaki potrafił się zdobyć.
– A zaśpiewacie nam coś? – rzucił
ktoś z głębi izby.
Elf tylko na to czekał. Czując na
sobie pełne wyczekiwania spojrzenia, usadowił się jeszcze wygodniej.
Dźwięki i słowa popłynęły same,
oczarowując zgromadzonych słuchaczy. Nawet towarzysze Safeana byli oszołomieni.
Kilian, dotąd pewien, że wszystko, co do tej pory słyszał o elfie, to tylko
próżne przechwałki, nie dowierzał własnym uszom, Marron zaś wzruszył fakt, iż
nawet najokrutniejszy los i niezmiernie cierpienie nie były w stanie stłumić
tak niebywałego talentu.
Zgromadzeni w izbie słuchali w
skupieniu, a gdy skończył, odpowiedziały mu gromkie oklaski, poprzedzone chwilą
pełnej napięcia ciszy, jak przed wielu laty, gdy wystąpił w mieście po raz
pierwszy. Zaraz też podbiegł do niego elegancko przyodziany młodzieniec.
– Szanowny panie muzyku – zaczął,
nisko się kłaniając – w jakiej to szkole uczyłeś się śpiewu? Gdzie szkoliłeś
swój nieziemski głos?
– W lesie – odparł zwięźle elf,
który niechętnie wracał pamięcią do pierwszych lat swojego życia i pogardy,
jaką go wówczas darzono.
Młodzieniec stropił się nieco,
lecz szybko poratował go ktoś z tłumu.
– Prawdziwy talent to i w lesie
można rozwinąć. jak widać, z lepszym skutkiem niż tam, w wielkich szkołach,
uczą.
– Otóż to, dowiodłeś nam oto nie
tylko wielkiego talentu, ale też silnej woli – podchwycił elegant. – Ja i moi
kompani wielce cię podziwiamy, a wiedzieć powinieneś, że należymy do wędrownej
trupy aktorskiej, znanej w całym kraju jako Leśne Duchy, i nasz podziw znaczy
naprawdę wiele.
Safean wstał i również się
skłonił, zamiatając podłogę kapeluszem, czym wywołał wybuch powszechnej
wesołości w tłumie.
– Czuję się zaszczycony waszym
podziwem. Powiedzcie mi jednak, panie aktorze, do czego zmierzacie.
– To chyba oczywiste – znów
odezwał się ktoś z ciżby. – Chcą cię, śpiewaku, do trupy przyjąć.
Słysząc te słowa, Kilian poruszył
się niespokojnie, ale Marron dała muz znak, żeby zaczekał, ciekawa, jak na tę
ofertę odpowie elf. Ten natomiast był bardziej zaskoczony niż rzeczywiście
uradowany.
– Prawda to? – chciał wiedzieć.
– Najszczersza. Choć nie ukrywam,
że wolałbym złożyć tę propozycję osobiście. Skoro już zostałem wyręczony przez
twych wielbicieli, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak zapytać, czy się
zgadzasz.
– Powiedzcie mi najpierw,
dlaczego nie szukacie osoby obdarzonej cudownym głosem i wyrazistą mimiką, a
także niewątpliwym talentem aktorskim, lecz kogoś, kto jedynie śpiewa, w
dodatku w taki sposób, który nie jest powszechnie akceptowany przez słuchaczy.
– Akceptację uzyskałeś przed
chwilą – zwrócił mu uwagę kolejny aktor, który odłączył się właśnie od
siedzących przy stole towarzyszy. – A jeśliś nie przesiedział w zamknięciu
ostatnich stu lat, wiesz zapewne, że zaczęto w ostatnim czasie powracać do
tradycyjnej formy przedstawień, wykorzystując podczas występów głównie śpiew.
Safean skrzywił się, ale
przemilczał tę kwestię.
– Wyjdźmy na zewnątrz – zaproponował.
– Chciałbym to omówić nie tylko z wami, ale również z moimi towarzyszami,
wolałbym jednak uczynić to w jakimś zacisznym miejscu.
Młodzieniec skinął głową i
przywołał resztę trupy. Wyszli na zewnątrz, a wkrótce dołączyli do nich Kilian
i Marron. Przewodzący trupie aktor przyjrzał im się uważnie. Elf natychmiast
pospieszył z wyjaśnieniami.
– Choć poznałem ich całkiem
niedawno, mam wobec nich ogromny dług wdzięczności. Nie chciałbym zostawiać ich
bez słowa, zresztą uważam, że za to, co dla mnie zrobili, winien jestem
odpłacić im w złocie.
– Jeśli skrywają talent równie
ogromny jak twój, i dla nich znajdzie się miejsce wśród nas.
– Niestety, obawiam się, że ze
mnie marna byłaby aktorka – odparła Maron. – Jestem tylko prostą szwaczką.
– Szwaczką? Czy ja dobrze słyszę?
Niebiosa nam chyba pannę podesłały! Kostiumy nasze wymagają nieustannej
konserwacji, czasem potrzebujemy zupełnie nowych, a ostatnia szwaczka, z którą przyszło
nam współpracować, puściła nas takim kantem, że przez rok cały nie mieliśmy
ochoty szukać nowej.
Zwrócił się do Kiliana.
– A ty, młody człowieku, czym się
parasz?
Zapytany sięgnął do potężnej
sakwy, z którą się nie rozstawał, i wydobył z niej wymyślną figurkę
przedstawiającą jakiegoś bliżej nieokreślonego zwierza z legend.
– Tym właśnie. Włóczę się po
świecie, w lesie zbieram co lepszy materiał, z którego strugam później takie
cuda i sprzedaję, jeśli znajdę kupca.
Aktor przyjął figurkę i obejrzał
uważnie. Widać było, że wyraźnie się tropił.
– No cóż, jest to umiejętność
nieszczególnie przez nas pożądana, rzekłbym nawet, zupełnie dla nas
nieprzydatna.
– W takim razie pójdę swoją
drogą.
– A nie mógłbyś po prostu
podróżować wraz z nami, sprzedając te swoje cudeńka tam, gdzie zawędrujemy ze
sztuką? – spytał milczący dotąd trzeci członek trupy. – Spójrz tylko, jak
tęsknie patrzy na ciebie ta panienka. Myślę, że nie powinieneś jej opuszczać.
Po krótkim namyśle Kilian się
zgodził. Wiedział, że z całej trójki to on odniesie najmniejsze korzyści, ale
nie chciał ich porzucać zaraz po tym, jak podarował im nowe, lepsze życie. W
przeciwieństwie do nich nie czuł ekscytacji czekającą ich przygodą, bo całe
dotychczasowe życie spędził w drodze. Co prawda dotąd podróżował wyłącznie
samotnie, ostatecznie więc uznał to za jakąś odmianę.
Pół Lerengenu zjeździł razem z
trupą nim dotarło do niego, że nie takie życie pragnął prowadzić. Brakowało mu
samotnych wędrówek, walki z wrogimi siłami przyrody, a nade wszystko
różnorodności zupełnie innego rodzaju. Marron, choć urodziwa, przestała mu
wystarczać, ale miał skrupuły przed odwiedzeniem swych ulubionych części
odwiedzanych miast, bo wiedział, że ona darzyła go szczerym uczuciem.
Na domiar złego figurki coraz
gorzej się sprzedawały. Być może stało się tak dlatego, że przestały ciekawić
swym kształtem i precyzją wykonania. Maleńkie dzieła Kiliana zawsze oddawały
jego stan ducha i częściowo przeżyte właśnie przygody: gdy obronił się przed
niespodziewaną napaścią wygłodniałego wilka, rzeźbił przerażające wyobrażenia
innych, znacznie groźniejszych leśnych stworzeń, jakich nikt jeszcze nie
spotkał, gdy zaś przeprawił się przez niespokojną rzekę, strugał twory, które
jego zdaniem kłębić się musiały w głębszej, niezbadanej toni. Teraz jedynym, co
oglądał, były szerokie gościńce, schludne gospody i sceny, po których przemykały
Leśne Duchy, wyśpiewując przy tym utwory nie tylko własne, ale coraz częściej
także te pisane ręką Safeana.
W czasie zdającej się nie mieć
końca podróży Kilian stworzył mnóstwo figurek nie mających już w sobie nic, co
przykuwałoby wzrok na dłużej. Brakowało mu wrażeń, emocji, które mogłyby
poprowadzić jego rękę tak, jak bywało to dawniej. Z jednej tylko rzeczy był
naprawdę zadowolony, do tego stopnia, że ani myślał jej sprzedawać, nikomu też
nie chciał jej pokazać obawie, że wzbudzi zbyt dużą odrazę. Była to figurka
przedstawiająca skutą łańcuchami bestię, zastygłą z otwartym pyskiem pełnym
ostrych zębisk, której nagły wypad w przód zahamowały pręty więżącej ją klatki.
Nic prócz tej jednej rzeczy nie
mogło osiągnąć należytej ceny. Sakiewka powoli stawała się coraz lżejsza, a
Kilian coraz bardziej markotny. Gwoździem do trumny okazały się prawa natury, z
którymi nie mógł walczyć.
Któregoś dnia podczas konnej
przeprawy przez las najstarszy z aktorów zrównał się z nim i dał znak, że
chce pomówić z nim na osobności.
Zaczekał, aż pozostali ich miną i przemówił ściszonym głosem
– Myślałeś nad tym, że ty i
Marron wkrótce będziecie musieli się gdzieś osiedlić? Ciąża staje się coraz
bardziej widoczna, a niebawem będzie zawadą w dalszej drodze.
Kilian skinął tylko głową, nie
dając mu jednoznacznej odpowiedzi. Niech aktorzyna wie, że on panuje nad
sytuacją i niech nie wtrąca się więcej w cudze sprawy.
Zatrzymali się na noc w
przydrożnej oberży. Chciał porozmawiać z dziewczyną, ale ona zaskoczyła go,
biorąc sprawy w swoje ręce i zaczynając ten trudny temat, gdy pozostali udali
się na górę ćwiczyć role.
– Nim nadejdzie wiosna, będę
musiała opuścić trupę – powiedziała, bezszelestnie siadając naprzeciw Kiliana w
kącie opustoszałej izby.
– Wiem o tym. Wybrałaś już
okolicę, w której chciałabyś osiąść?
Uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
– Gdybym mogła wybrać, chciałabym
zatrzymać się w miejscu takim jak to. Cicha, przytulna chatka pośród drzew,
czyż to nie piękne? Wokół miałbyś mnóstwo materiału na swoje rzeźby. Oczywiście
zadowoliłoby mnie nawet małe mieszkanie w kamienicy, jeśli wolałbyś pozostać w
mieście. Uszanuję twoje zdanie.
– Chwileczkę. Dlaczego miałbym…
Urwał, widząc jej zdumienie, i
poniewczasie pożałował swoich słów.
– Chyba nie zamierzasz zostawić
mnie samej? – spytała z wyrzutem.
– Nie stać mnie na takie życie.
Nie mogę zatrzymać się w jednym miejscu, to zbyt mała szansa na sprzedaż
dostatecznej ilości figurek, żebyśmy mogli z tego wyżyć. Nie mógłbym długo z
tobą zostać.
– Po co więc mnie wykupiłeś?!
Spojrzał jej głęboko w oczy, ale
powstrzymał się od odpowiedzi. Nie musiała wiedzieć, że od miesięcy niemal
codziennie zadawał sobie to pytanie.
Marron wstała. Chwycił ją mocno
za rękę, nie pozwalając odejść.
– Chyba cię kochałem – powiedział
bez przekonania.
– Kochałeś – prychnęła. – Gdybyś
kochał, potrafiłbyś stawić czoła odpowiedzialności, a uczucie nie wygasłoby,
gdybyś o nie dbał.
– Nie sądziłem, że pojawią się
takie problemy.
– Problemy? To po prostu zwykła
kolej rzeczy. Jedyny problem polega na tym, że zbyt pochopnie podejmujesz
decyzje, a nawet, gdy twoje działania krzywdzą innych, oczekujesz wdzięczności,
sądząc, że to i tak najlepsze, co mogło ich spotkać.
– Co masz na myśli? Wiesz dobrze,
że gdyby nie ja i niemała kwota, którą musiałem za ciebie zapłacić, nadal tkwiłabyś
u starej Gertrudy. Chcesz mi powiedzieć, że byłoby to dla ciebie lepsze od
obecnego życia?
Wyszarpnęła dłoń z jego uścisku,
odwracając szybko głowę nim zdążył zobaczyć jej łzy i wybiegła. Nawet nie
próbował jej gonić, przekonany, że wkrótce i tak wróci. Poza nim nie miała
przecież nikogo.
Nie wróciła.
Dowiedział się o tym fakcie
dopiero rano, gdy usłyszał, że nie widział jej oberżysta ani żaden z Leśnych
Duchów. Nie chcąc budzić podejrzeń, że taki stan rzeczy mu odpowiada, udał się
na poszukiwania. Najpierw zerknął do stajni. Liczba stojących w stajni koni się
zgadzała, a więc Marron musiała uciekać pieszo. Sam też nie fatygował swojego
wierzchowca, samotnie zagłębiając się w las.
Nie udawał, że jej szukał, bo wiedział,
że skoro uciekła przed wieloma godzinami, mogła być całe mile stąd. Mogło ją
też spotkać coś złego, jeśli w pobliżu kręcili się rozbójnicy lub jakieś duże,
wyjątkowo głodne zwierzę. Niespecjalnie się tym przejął. Przystanął nawet na
chwilę, zaciekawiony niespotykanym kształtem fantazyjnie powykręcanych konarów
mijanego właśnie drzewa.
Nagle posłyszał szelest w
pobliskich krzakach. Musiał powstrzymać się od krzyku oburzenia, gdy ujrzał
wyłaniającego się z nich Safeana.
– Spokojnie, nie musisz się mnie
bać – rzucił nerwowo, sądząc, że przestraszył Kiliana, który w jego mniemaniu
pochłonięty był bez reszty szukaniem śladów. – Pomyślałem sobie, że pomogę ci w
poszukiwaniach albo chociaż zobaczę, czy już nie wracacie. Wiesz, mogło jej się
coś stać.
– Wiem.
Elf uznał to najwyraźniej za
ponure stwierdzenie, że Kilian był świadom wszelkich czyhających na Marron
zagrożeń. Nie dosłyszał skrytej w tym słowie akceptacji najgorszych możliwości.
– Może ja pójdę w lewo, a ty w
prawo, zgoda?
Młodzian skinął głową, ale nie
ruszył się z miejsca. To dało Safeanowi do myślenia.
– Czy ty.. Czy ty coś ukrywasz? –
spytał półgłosem, ostrożnie się zbliżając. – Chyba nic jej nie zrobiłeś?
– Zaraz tobie coś zrobię!
Kilian złapał go mocno za włosy i
pociągnął w dół, zmuszając do wykręcenia karku.
– Com ja ci winien? – jęknął elf.
– Oddałem ci wszystko co do grosza, czego jeszcze ode mnie chcesz?
– Spróbuj przy pozostałych pisnąć
słówko o Marron, a stracisz o wiele więcej, niż głos. Czy prawda jest warta aż
tyle?
Pchnął w zaspę zgiętego wpół
Safeana, a ten zaraz począł prychać i otrzepywać się ze śniegu.
– Powiesz pozostałym, że
dogoniliśmy ją, ale ona przekonała nas, że woli już teraz poszukać własnego
kąta. Powiesz, że chciała wyruszyć sama.
Safean potrząsnął głową.
– Kiedy spotkaliśmy się po raz
pierwszy, to ja byłem potworem. Teraz widzę, że to ty się nim stałeś. Co jej
zrobiłeś?
– Nic, daj mi wreszcie spokój!
Uciekła, bo tak chciała.
– To niemożliwe! Co zrobiłeś
Marron?!
Oczy elfa płonęły gniewem. Kilian
zaśmiał się tylko.
– Aż tak ci za nią tęskno? Co,
czyżby to twojego bękarta pod sercem nosiła?
Elf wrzasnął dziko i rzucił się
na Kiliana. Powalił go na ziemię, gdzie jęli się szarpać i okładać pięściami. Z
przyzwyczajenia Safean kłapnął parę razy zębami, ale Kilian, będąc
doświadczonym w starciach z wszelkim zwierzem, a ponadto mając w pamięci jego
plany względem Gwenola, zdwoił wysiłki i zepchnął z siebie na wpół jeszcze
dzikiego elfa. Ponownie chwycił go za włosy, okręcił je sobie wokół dłoni i
krótkim szarpnięciem uderzył głową Safeana o pień najbliższego drzewa. Powtórzył
czynność kilkakrotnie, dopóki jęki zupełnie nie ucichły i rzucił
sponiewieranego przeciwnika na ziemię, gdzie przez chwilę wił się niemrawo. Po
chwili namysłu dobył noża i ściął tuż przy skórze jego jasne włosy, a następnie
zniszczył jego odzienie, tnąc je na strzępy wprost na swej ofierze, raniąc ją
przy tym dotkliwie. Safean nie miał sił, by stawiać opór lub choćby
protestować.
Gdy Kilian uznał, że dzieło jest
skończone, wepchnął elfa w zaspę, by wyziębienie i wyczerpanie dokonały reszty.
Oczyścił ostrze noża i własne dłonie, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do
oberży.
Zataczał się lekko, a jego wzrok
nie był do końca przytomny, zaraz więc przypadli do niego towarzysze.
– Co się stało? Gdzie Safean?
Znaleźliście Marron? – pytali jeden przez drugiego.
– Uciekli razem – bez wahania
zełgał Kilian. – Czekała na niego, widziałem to. Tak, dziecko było jego. Nie
mogłem ich winić, wiecie, Marron nie była moją żoną, musiał zatem uznać, że ma
do niej takie same prawa. Nie mogłem siłą zmusić jej do wierności.
Nie więcej jak godzinę po
odjeździe pomniejszonej nieco kompanii oberżysta udał się do lasu nazbierać
chrustu. Zima nie była sroga, ale nawet lekkie mrozy zmuszały do codziennego
rozpalania ognia.
Nie zdążył się znacznie oddalić
od oberży, gdy ujrzał, jak w niedalekiej zaspie coś się poruszyło. Krzyknął ze
strachu i wypuścił z rąk wszystkie nazbierane gałęzie, gotów do ucieczki, ale
wydobywający się spod śniegu stłumiony jęk nakłonił go do pozostania na
miejscu. Po chwili zbliżył się nieco, zupełnie zapominając o celu swej wyprawy
i jął obserwować.
Z zaspy powoli wyłaniał się zarys
mocno poturbowanej i poranionej postaci. Poruszała się niemrawo, wygrzebując
się spod śniegu, choć sprawiała wrażenie, że nie działa w pełni świadomie. Gdy
świeże powietrze owiało oswobodzoną głowę, postać jęknęła cicho i obróciła się
na bok, oczom obserwatora ukazując długie, spiczasto zakończone uszy.
Oberżysta momentalnie się
wyprostował.
– Co ja widzę! – wykrzyknął. –
Elf! Tu, w moim lesie!
– Panie… pomóż pan – wyrzęził Safean
jeszcze paskudniej niż zazwyczaj, otwierając zapuchnięte oczy.
Oberżysta, który nie miał
sposobności usłyszeć śpiewaka ani dokładnie się mu przyjrzeć, gdy go u siebie
gościł, nie rozpoznał go teraz.
– Co ci, biedaku, zrobili?
Napadli cię? Skrzywdzili? Głos masz straszliwy, a i twarz ci zeszpecono. Jak
widzę, zostawiono cię tu na pośmiewisko, ale nie martw się, ja ci pomogę.
Podszedł bliżej i uklęknął obok
niego.
– Wiem, że utrata głosu to dla
elfa hańba, dlatego uratuję cię od niej najlepiej, jak tylko można.
Safean chciał mu wyjaśnić, na
czym polegał problem i kim tak naprawdę był, a następnie prosić o kilka dni
opieki zanim dojdzie do siebie, ale coś mu w tym przeszkodziło. Coś jakby
wdarło się do jego gardła zupełnie nietypową drogą, powstrzymując go od
wydobycia z siebie głosu. Jednocześnie coś trysnęło na śnieg, spływało też
obficie po szyi, plamiąc odzienie żywym szkarłatem.
– Nie dziękuj mi. Jestem świadom,
jak wielką przysługę ci wyświadczam, ale uważam, że to był mój obowiązek.
Elf poczuł niepokojący chłód i
dziwną słabość. Mężczyzna odchodził, choć Safean chciał go zawołać, błagać, by
go nie zostawiał. Próbował zerwać się z ziemi, ale nie starczyło mu sił. Upadł
w zaspę.
Jak to, powtarzał raz po raz,
gdzie są dobrzy ludzie, którzy mi pomogą? Dlaczego żaden z tych, których
spotykam, nie może być naprawdę DOBRY i pomóc mi bezinteresownie?
Chciał zapłakać, ale nie mógł
wydobyć z siebie żadnego głosu. Zamilkł na dobre.