Dobrzy ludzie (2)



Na imię mu było Safean, parał się zaś muzyką, a ściślej – śpiewem, jak na elfa przystało. Nie odnosił jednak sukcesów wśród pobratymców, bo miał nieprzyjemnie brzmiący głos, a mimo to uparł się, że będzie występował.
To miała być jego największa próba, by nie rzec – ostatnia szansa. Gdyby i ona się nie powiodła, wszystkie jego największe marzenia ległyby w gruzach. Obiecano mu co prawda, że nawet gdyby teraz mu się nie udało, zawsze mógł poprzestać na grze na lutni lub przynajmniej zatrudnić się w mieście przy wytwarzaniu instrumentów. Wszak powiadano, że elfiemu rzemiosłu nic się równać nie może.
Safean skrzywił się na to wspomnienie. Powiadano również, że każdy elf to niezrównany śpiewak, którego pieśń porusza serce każdego, niezależnie od rasy. Tak, dokładnie tak mówią – a przecież jego rodacy orzekli zgodnie, że jego własna pieśń nikogo zachwycić nie może, mało tego, budzi jedynie odrazę, czasem okraszoną odrobiną współczucia. Mimo to Safean uparł się, że śpiewać nie przestanie, szukał więc słuchaczy, którzy wreszcie zechcą docenić jego domniemany talent.
Gdziekolwiek się zjawił, przed kimkolwiek otwierał usta, zawsze słyszał to samo: gdyby oceniać go jako śmiertelnika, owszem, całkiem znośnie ćwierkał, ale od przedstawiciela prastarego leśnego ludu wymagać należało o wiele więcej. Nic dziwnego, że Safean postanowił udać się strony, w które jego współplemieńcy zasadniczo się nie zapuszczali. Wybrał się mianowicie aż do odległego kraju rozpościerającego się nad rzeką Khem, potocznie zwaną w jego rodzinnych stronach Nadrzeczem, na mapie natomiast figurującej jako Lerengen. Tam właśnie elf postanowił rozstrzygnąć ostatecznie, czy nad wyraz chłodne przyjecie po każdym z występów wynikało z braku umiejętności, czy jedynie z uprzedzeń i wygórowanych wymagań, jakie mu stawiano. Teraz nie było ani jednego, Anie drugiego. Liczyć się miał wyłącznie występ, na który publiczność czekała z niecierpliwością.
Widział zaciekawione twarze przez szparę miedzy kotarami, słyszał pełne entuzjazmu szepty. Zanim Safean wyszedł przed tłum, drżącymi rękami pokrył twarz dość grubą warstwą bielidła i rozprowadził odrobinę barwiczki, mającej mu nadać niemal dziewczęcych rumieńców. Czynił to po części po to, by upodobnić się do wizerunku elfa, jaki utkwił tu w wyobraźni ciemnego ludu, a po części by zupełnie ukryć pod tą maską swoje prawdziwe rysy; w razie niepowodzenia nikt by nie zapamiętał, kim właściwie był ten elfi śpiewak.
Wreszcie wyszedł na scenę, nie mogąc dłużej odwlekać tego momentu. Kilka osób uśmiechnęło się, ktoś zaklaskał przedwcześnie, ktoś inny kaszlnął ze zdenerwowania. Elf postąpił jeszcze dwa kroki naprzód – i wtedy napotkał ten wzrok.
Cały jego niepokój minął. Dłoń zręcznie trąciła lutnię, a z jego ust popłynęła improwizowana pieśń wychwalająca urodę jednej z mieszczek.
Tłum nie odrywał od niego oczu. Barwą głosu śpiewak specjalnie się nie wyróżniał, ale takiej ekspresji nigdy tu jeszcze nie słyszano. Wszyscy zamarli, w skupieniu wysłuchując kolejnych elfich pieśni ułożonych przed wiekami, w czasach, gdy Lerengen składał się z jednego grodu i kilku przytulonych doń wiosek.
Gdy występ dobiegł końca, Safean potoczył niepewnym wzrokiem po zgromadzonych. Nie podobał mu się sposób, w jaki na niego patrzyli. Wolałby, żeby coś powiedzieli, pochwalili go albo przynajmniej się uśmiechali. Oni jednak siedzieli nieruchomo, z kamiennymi twarzami.
Nie wytrzymał tej ciszy.
– No, powiedzcie coś – ponaglił ich. – Chyba nie było aż tak źle, co?
Jak na komendę słuchacze drgnęli i jeden po drugim zaczęli klaskać z takim zapałem, że co niektórzy poczerwienieli z wysiłku. Parę kobiet ukradkiem otarło łzę, mężczyźni zaczęli coś wykrzykiwać, zrywając się z miejsc.
Safean cofnął się, zaskoczony tak gwałtowną reakcją. Wreszcie i jego ogarnęła radość.
– Ha! Czyli jednak do czegoś się nadaję!
Z tym okrzykiem zeskoczył ku słuchaczom, którzy poczęli go ściskać i gratulować, przepychając się jeden przez drugiego i przekrzykując się nawzajem. Nagle wszyscy poczuli nieodpartą potrzebę zapewnienia gościa, jakim szacunkiem darzy się tu jego rodaków i jak bardzo mile widziany będzie na deskach teatrów pozostałych miast Lerengenu.
– Na takiego to wystarczy spojrzeć i już się wie, że dobre stworzenie – zapewniał go energicznie potrząsający jego prawicą brodacz, który na przyodzianie się wydał zapewne więcej, niż niejeden ze służących mu parobków zarobił w ciągu całego roku.
Stojąca tuż obok młoda, urodziwa kobieta zatrzepotała rzęsami, gdy tylko poczuła na sobie wzrok śpiewaka.
– Wam, pięknym elfom, zawsze dobrze z oczu patrzy – zaszczebiotała słodko.
– I wzajemnie, szlachetna damo – odpowiedział Safean, dwornie się kłaniając, choć wciąż usiłował wypatrzeć w tłumie swą nieziemskiej urody muzę.
– A wszystkie to elfy tak pieją cudnie jak aniołowie? – zaciekawiła się jakaś staruszka.
– U nas, mateczko, każdy się rodzi z cudnym głosem, lecz nie każdy go ćwiczy.
– To jeszcze ćwiczyć trzeba? – naiwnie spytał mijany właśnie młodzik, dotąd zajęty wesołą rozmową z otaczającymi go pannami.
Elf zmierzył go wzrokiem, nie przerywając marszu.
– A tobie, chłopcze, wystarczyło, że cię posadzili na kobyłę, czy musiałeś długo jazdę ćwiczyć, wielokrotnie tłukąc przy tym siedzenie, nim osiągnąłeś dostateczne rezultaty?
Panny zachichotały, skrywając w fartuszkach zarumienione twarzyczki, a młodzik, chcąc uniknąć odpowiedzi i okazji do ponownego wyśmiania, umknął gdzieś. Skorzystał z tego tęgi jegomość, którym przypadł w jednej chwili do Safeana.
– Może byś tak z nami wypił, panie elfie. Chwyciłeś nas za serca swym śpiewem, to teraz zbrataj się z nami przy flaszeczce.
Nawet jeśli Safean zmieszał się trochę, nie dał tego po sobie poznać. Bielidło skutecznie maskowało emocje.
– Wybacz, gospodarzu – rzekł. – Śpiewacy nie powinni nic pijać, w szczególności zaś elfi śpiewacy.
– Słyszałem, że elfy to tchórze i mają słabe głowy – przypomniał o sobie zarozumiały młodzik.
– Jakże to, nie słyszeliście wiec o tym, że nasze delikatne gardła nie ścierpią po prostu waszych mocnych trunków? Gdyby któryś z mych braci wypić z wami, jak to powiadacie, flaszeczkę, już nigdy by nie zaśpiewał, a może i głosu by z siebie nie wydobył.
Podążające za nim panny opuściły fartuszki i zapatrzyły się weń wielkimi błyszczącymi oczami.
– Ojej – szepnęła jedna. – To wyście tacy biedni.
Safean uśmiechnął się najgrzeczniej jak umiał.
– O, nie, droga panno. To wyście biedni, że natura wam poskąpiła takich głosów.
– Za to pośpiewamy sobie przy flaszeczce, może fałszywie, ale wesoło – nie poddawał się młodzik. – A nie tak po żałobnemu jak wy.
– Wesoło to my śpiewamy między sobą. A u was to nic innego do głowy nie przychodzi, same tylko najsmutniejsze pieśni. Bo i z czego tu się radować? Krótko żyjecie, bieda was męczy i choroby nękają, nic, tylko zapłakać nad wami, ludziska biedne.
Zatrzymał się, bo oto przebrnął przez cały tłum i stanął naprzeciw wozu, na który właśnie wspinała się poszukiwana przezeń piękna mieszczka. Zajęła ona miejsce tuż obok męża, rzuciła przez ramię krótkie spojrzenie, licząc harcujące z tyłu dziateczki i kazała ruszać, gdy oceniła, że jest ich tyle, ile być powinno.
Safean westchnął głęboko.
– Nic, tylko zapłakać, biedne ludziska – powtórzył cicho.
Łza spłynęła mu po policzku, żłobiąc ślad w warstwie bielidła. Otarł ją rękawem, zaginając zaraz rękaw do środka, by jego słuchacze nie dostrzegli na nim białego śladu. Odwrócił się do nich, zmuszając się do uśmiechu.
– No nic, pośpiewałem, pogawędziłem z wami, a teraz czas mi w drogę. Trzeba, by cały Lerengen usłyszał mój głos, jak uważacie?
Odpowiedział mu zgodny okrzyk aprobaty.
– No dobrze, to powiedzcie mi, drodzy ludzie, gdzie też uwiązałem moją Lawendę? Pewien byłem, że tu ją zostawiłem, ale widzę, że musiałem się pomylić.
Zaraz rzucono się na poszukiwania klaczy, a gdy tylko ją odnaleziono, Safean odwiązał ją, skłonił się jeszcze raz i odjechał, żegnany radosnymi okrzykami na jego cześć.
– Jeszcze kiedyś wrócę, by wam zaśpiewać, obiecuję!
Sam nie był do końca pewien, czy zamierzał dotrzymać słowa. Z jednej strony miłe mu było towarzystwo oddanych wielbicieli, ale z drugiej nie chciał dręczyć samego siebie widokiem przepięknej, lecz niedostępnej dlań mieszczki. Nie mogąc rozstrzygnąć tego dylematu, ponaglił Lawendę, by jak najprędzej opuściła miasto i pomknęła chyżo traktem przecinającym usiane kwiatami łąki.
Czuł się coraz lepiej. Promienie słońca przyjemnie go ogrzewały, osuszając do reszty ślady łez, wokół zaś rozciągał się wspaniały widok. Kwiaty zdawały się wyciągać swoje łodygi wprost ku niemu, a kępki wysokich traw lekko mu się kłaniały. Zupełnie zapomniawszy o niedawnym smutku, Safean jął podśpiewywać wesołe elfie piosenki, w których istnienie wątpili mieszkańcy opuszczanych właśnie okolic.
Widok nadjeżdżających z naprzeciwka osób jeszcze bardziej go rozpromienił. Śpiewak zwolnił i uniósł dłoń.
– Witajcie, dobrzy ludzie! – zawołał z daleka.
Jeźdźcy przystanęli, więc i on wstrzymał Lawendę kilka kroków przed nimi.
–Witajcie – powtórzył, nie upierając się już, by nazywać ich dobrymi ludźmi. I słusznie.
– Te, pięknolicy! – zakrzyknął jeden z jeźdźców, którego własna twarz była raczej mało urodziwa. – Zeszpecić ci tę twoją buźkę?
Lawenda zadreptała niespokojnie w miejscu, ale Safean pozostał wyjątkowo opanowany. Być może trochę za bardzo uniósł się pychą, gdy jedna pozytywna reakcja tłumu na jego występ zatarła pamięć o wcześniejszym braku wiary w siebie.
– Nie radzę – odparł, zadzierając dumnie głowę. – Mogę was zapewnić, że jeśli spadnie mi z głowy choć jeden włos, nie darują wam tego osoby, od których właśnie wracam, a które darzą mnie szacunkiem.
– Och, doprawdy? – Drugi jeździec udał ogromne zdumienie.
Ten pierwszy okazał więcej rozumu, a przynajmniej nieco lepszą zdolność kojarzenia faktów.
– To musi być jakiś wielmoża – rzekł półgłosem do towarzysza. – Tacy mają w zwyczaju malować się jak baby i chwalić się swoimi znajomościami.
– No i cóż to dla nas oznacza?
– Głupiś? To znaczy, że bogaty!
Obaj wyszczerzyli resztki poczerniałych zębów w złowieszczych uśmiechach.
– Co ciekawego z sobą wieziesz, paniczu?
Lawenda instynktownie się cofnęła. Safean chciał zmusić ją do odwrotu i szaleńczego galopu w stronę do miasta, ale klacz była zbyt nerwowa. Przywykła do łagodnych elfich głosów, nie mogła więc znieść tych ochrypłych zbójeckich okrzyków.
Jeźdźcy zrównali się z Safeanem i ujęli go pod ramiona, każdy ze swojej strony. W następnej chwili elf leżał już na ziemi, siłą wywleczony z siodła. Obaj zbóje zeskoczyli z wierzchowców, a jeden z nich od razu zaczął pracować nad zeszpeceniem oblicza Safeana. Drugi najpierw przeszukał jego bagaż, a dopiero gdy odkrył, że śpiewak nie miał przy sobie nic prócz lutni, lichej odzieży, bielidła i barwiczki, dołączył do towarzysza.
Prawdę mówiąc, Safean nie wiedział, co się z nim wtedy działo. Ja przystało na wydelikaconego elfa, ledwie ujrzał nad sobą pięść, ze strachu osunął się w niebyt. Nie czuł na sobie uderzeń, nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało. Nie mógł słyszeć nagłego, pełnego zaskoczenia krzyku obu zbójów ani galopem unoszących ich w dal wierzchowców, nie widział zatrzymującego się przy nim wozu ani pochylającego się nad nim wielce zatroskanego mężczyzny, który załadował go na wóz i zabrał go do swego domu, gdzie natychmiast ułożył na twardym posłaniu i kazał swojej rodzinie zająć się nim jak należy. Te szczegóły znał wyłącznie z późniejszych opowiadań opiekujących się nim osób.
Dopiero gdy na jego twarzy spoczął chłodny okład, elf począł wracać do siebie. Poruszył się nieznacznie i dotknął zmoczonej w wodzie szmatki. Odetchnął z ulgą.
A więc dobrzy ludzie pomogli mu. Nie było źle.
Zaraz też usłyszał owych dobrych ludzi. Z początku myślał, że jest ich troje, może czworo, ale wkrótce zorientował się, że po sporej izbie kręci się spora gromadka, w większości składająca się z dzieci. Ktoś podszedł bliżej, stukając chodakami.
– Marron, daj mu gorzałki, może to mu przywróci trochę życia – polecił gruby głos.
Safean drgnął.
– N-nnie – wyszeptał, ale chyba wzięto to za majaczenie.
Poczuł, jak ktoś przemocą rozwarł mu szczęki i wlał między nie palący płyn. Musiał przełknąć, żeby się nie zakrztusić. Trunek był naprawdę mocny, ale poza rozlewającym się po ciele przyjemnym cieple nic niepokojącego się nie stało. No, może jeszcze oprócz tego, ze w głowie mu zaszumiało.
Przemądrzały młodzik miał rację, stwierdził smutno elf. Mam słabą głowę i tyle. Zgubne skutki picia gorzałki to tylko wymysł moich współbraci, obawiających się ośmieszenia
Kaszlnął jeszcze raz i wzdrygnął się. Pieczenie w przełyku zelżało niemal zupełnie, ale z każdym kolejnym oddechem zaczęło narastać w nieco innym miejscu. Safean szarpnął się silniej i zmusił do podniesienia rąk. Zerwał zimny okład z twarzy i przyłożył do gardła, które, jak mu się wydawało, płonęło żywym ogniem. Niewiele to pomogło, jedynie zmniejszyło na krótką chwilę cierpienie, które w mig powróciło ze zdwojoną siłą.
Safean krzyknął rozpaczliwie, a wszyscy obecni w izbie spojrzeli na niego z lękiem, tym większym, że krzyk przerodził się powoli w schrypnięty szept, a i ten wkrótce umilkł zupełnie. Gromadka dzieci, dotąd harcujących wesoło po izbie, rozbiegła się z piskiem po kątach, a dwoje najmłodszych skryło się w fałdach maminej spódnicy. Elf skierował dziki wzrok na niewiastę, raz po raz otwierając usta, z których nie wydobywał się już żaden dźwięk.
Stała dokładnie naprzeciw niego, wciąż trzymając dzban przeklętej gorzałki – niespecjalnie wysoka, okrągła, kędzierzawa i rumiana jak jabłuszko – Marron, żona jego wybawcy, adresatka hymnu, który wyśpiewywał na cześć jej urody przed paroma godzinami. Opadł bez sił na poduszki. Nie mogąc zaznać za jej przyczyną szczęścia, gotów był przyjąć z jej białych rąk każdy, nawet największy rodzaj cierpienia.
Nie ona jednak zadała mu najdotkliwsze męki jego życia. Przeciwnie, dbała o niego najlepiej jak mogła, choć nigdy nie było mu pisane dowiedzieć się, czy skłaniała ją do tego wrodzona życzliwość, czy też darzyła specjalnymi względami gościa, który wodził za nią płonącymi oczyma, ilekroć tylko weszła do izby.
Próżne były jej wysiłki. Mimo najszczerszych chęci nie potrafiła mu pomóc. Co prawda siły Safean odzyskał niemal całkowicie, lecz głosu przywrócić mu nie mogła, przez co popadł w zrozumiałą apatię. Chcąc jakoś złagodzić jego wewnętrzne cierpienia, Marron karmiła go najbardziej wyszukanymi smakołykami, zachęcała też dzieci do prób rozweselenia milczącego gościa. Na niewiele się to zdało. Elf czuł, że jest dla całej rodziny ciężarem na długo przed tym, jak pan domu wygłosił swoje zdanie na ten temat.
– Nie możemy go dłużej trzymać – powiedział do żony, nie dbając zupełnie o to, że przedmiot rozmowy doskonale ich słyszał. – Dzieci nam rosną, chleb nieustannie drożeje, a tobie się zachciewa niańczenia kaleki, który nic nie robi, tylko śpi, je i przesiaduje godzinami na wyrku, gapiąc się przed siebie.
– Chcesz go wygnać? I cóż on zrobi, jak sobie poradzi w wielkim świecie?
– Niewiele mnie to obchodzi. Ja trzymał darmozjada nie będę. Gdyby tak choć pożytek jaki z niego był, ale to-to zupełnie nic nie umie. Ani ciesiołki, ani żadnego innego porządnego rzemiosła.
– Artystą był, ze śpiewu się utrzymywał.
– Niech się więc przekona, ile w prawdziwym życiu jego sztuka warta i najmie się do jakiejś roboty.
Safean, nie mogąc go zawołać, pstryknął głośno palcami, by przyciągnąć jego uwagę. Zaświtał mu w głowie pewien pomysł. Gdy pan domu odwrócił się niechętnie w jego stronę, elf zamachał rozpaczliwie rękami, udając, ze uderza w struny niewidzialnego instrumentu.
– Lutnia! – podchwyciła zaraz Marron. – Może zarabiać dla nas, grając po pobliskich miasteczkach
 – A skąd ja dla niego lutnię wynajdę?
– Ma własną, przecież znaleźliśmy przy nim.
– Rozbitą.
– Naprawi ją, zobaczysz, że naprawi! Dajmy mu tylko szansę.
Pan domu zamyślił się głęboko. Jego żona wyczekiwała decyzji w nie mniejszym niż Safean napięciu.
– Trzeba będzie stale go pilnować. Któż zapowie jego występ, któż przyciągnie do niego wystarczającą liczbę słuchaczy?
Na to pytanie Marron miała przygotowaną odpowiedź.
– Na początek wystarczy, że towarzyszyć mu będzie któreś z dzieci. Później zobaczymy. Jeśli zdobędzie wystarczającą popularność, nie będzie potrzebował nikogo, ludzie sami będą do niego ciągnąć. A jeśli nie, to gdy chłopcy podrosną i będą mogli zająć się gospodarstwem, sam będziesz mógł mu towarzyszyć.
Ostateczna decyzja nie zapadła od razu. Dopiero gdy Safean, w którego wstąpiła nadzieja i chęć do życia, rzeczywiście zreperował swą lutnię, pan domu przystał na tę propozycję.
Tak zaczęła się wielka kariera niemego elfa dostarczającego rozrywki na rynkach niewielkich miasteczek. Początkowo wszystko toczyło się dokładnie tak, jak sobie wymarzył, a mieszczanie zachwycali się wyłącznie wirtuozerią jego gry. Jednak w miarę upływu czasu, gdy towarzyszące mu na przemian dzieci poczęły dorastać, a najstarsi z chłopców zbliżali się powoli do wieku męskiego, jęli oni snuć plany, jak można by jeszcze bardziej zwiększyć dochody z występów.
Mniej więcej sześć lat trwało beztroskie muzykowanie. Gdy ten czas minął, najstarsze dziecię podzieliło się z ojcem swymi spostrzeżeniami, pozornie zupełnie niewinnymi, które miały wkrótce całkowicie odmienić los elfa. Otóż pierworodny syn zauważył, że bardziej od wykonywanej przez Safeana muzyki mieszczan ciekawi fakt, iż jest on niemy. Nie dowierzali oni zapewnieniom młodzika i gotowi byli zapłacić mu za zaspokojenie swojej ciekawości, ale on nie chciał się na to zgodzić.
Po długim namyśle ojciec zezwolił mu na to, słusznie sądząc, że dzięki temu zarobi nieco więcej, ale Safean raczej niechętnie dowodził swego kalectwa, coraz częściej odmawiając spełniania życzeń ciekawskiej gawiedzi. Na tę wieść pana domu ogarnął gniew. Orzekł, iż nie po to pozwala mu mieszkać pod swoim dachem, by niewdzięczny gość odpłacał mu takim nieposłuszeństwem.
Od tej pory osobiście towarzyszył Safeanowi podczas występów, których charakter zmienił się znacząco. W jego dłoniach pojawił się bicz, bólem zmuszający elfa do wykonywania wszelkich poleceń. Gdy się zestarzał, jego miejsce zajął najstarszy syn.
Marron zmarła w błogiej nieświadomości niedoli pielęgnowanego przez nią niezwykłego domownika. Nigdy jej się nie poskarżył, nie mogąc dobyć z siebie głosu, a jego przygnębienie tłumaczyła sobie tym, że tylko muzyka jest w stanie ukoić jego nerwy i zapewne tylko podczas występów elf jest ożywiony. Po jej śmierci zaczęto traktować Safeana coraz gorzej. Próbował się bronić, pojawiły się więc kajdany i łańcuchy, a wkrótce również klatka, gdy jego okrutnych opiekunów zaniepokoił wydobywający się z częściowo wygojonego gardła warkot, momentami przeradzający się w dziki ryk.
Im gorsze było położenie elfa, tym lepiej powodziło się wyzyskującej go rodzinie. Wkrótce ziemia i cały dobytek zostały sprzedane, a oni przenieśli się do pobliskiego Sorindallu, gdzie zajęli się handlem, odkrywszy swój talent do interesów.
Dochody były coraz wyższe. Ludzie chętnie płacili za możliwość przyglądania się nieludzkiemu cierpieniu, rzekomo współczując Safeanowi jego losu. Nie przeszkadzało im to oczywiście patrzeć z zapartym tchem, jak miota się szaleńczo po klatce, ani też obficie sypać groszem, by usłyszeć kolejny wpędzający go w furię trzask bicza.
Za panowania trzeciego pokolenia bezlitosnych treserów część zarobionych dzięki elfowi pieniędzy przeznaczono na budowę usytuowanego poza miastem prawdziwego dworu, by nie gnieździć się dłużej w zbyt ciasnym mieszkaniu. Długo trwała budowa, przeciągnęła się aż do czasów, gdy bicz przejął Gwenol. To właśnie tam, w pobliże powstającego pięknego dworu, ostatecznie zakwaterowano Safeana, przeznaczając dla niego niedużą budkę w głębi podwórza. Zabierano go stamtąd tylko w celu wystawienia go na rynku, niemal zupełnie już o niego nie dbając, w wyniku czego Gwenol nigdy się nie dowiedział, że pozostawiony samemu sobie elf pod nieobecność robotników uparcie ćwiczył głos, usiłując przypomnieć sobie brzmienie poszczególnych słów, a jednocześnie starał się zwiększyć swą siłę i zwinność, by pewnego dnia powalić znienawidzonego tresera i umknąć na wolność, rozpłatawszy mu uprzednio gardło i pozostawiając go w kałuży własnej krwi. Tylko taka cena była godna przeszło stu lat zniewagi i okrucieństwa, jakich Safean doświadczył od dobrych ludzi, którzy wyciągnęli do niego pomocną dłoń.


Zdawać się mogło, że nic nie było w stanie złamać żelaznej woli elfa ani stłumić ostatecznie jego woli życia. Zaledwie został doprowadzony do porządku, dobrze odkarmiony i godnie przyodziany, jął snuć plany dotyczące swej przyszłości. Jak wciąż powtarzał, nie chciał stać się dla nikogo ciężarem, bo zbyt dobrze wiedział, jak mogło się to skończyć.
Kilian początkowo wzbraniał się przed jego propozycją, tłumacząc, że czasy znacząco się zmieniły i nikt nie zechce już oglądać występów elfiego śpiewaka, zwłaszcza tak skrzywdzonego przez los.
– Sam mówiłeś, że twoje cierpienie wzbudzało zawsze o wiele większe zainteresowanie, niż talent – przypomniał.
– Teraz jednak, gdy odzyskałem częściowo głos, miałbym do zaoferowania coś równie ciekawego – nie dawał za wygraną Safean. – Mój śpiew mógłby przyciągnąć tłumy.
– Lub stać się przyczyną wytykania cię palcami wszędzie, gdzie tylko się zjawisz.
Nieoczekiwanie w obronie pomysłu elfa stanęła Marron.
– Dajmy mu szansę. Jeśli to się nie uda, nie będzie mógł mieć do ciebie żalu, ale gdyby naprawdę zyskał przychylność słuchaczy? Sam słyszałeś, jak opowiadał, że to nie głos zachwycił przed stu laty sorindalską publiczność, a umiejętność przekazywania nim uczuć. Zresztą czym innym miałby się zająć muzyk nieszkolony w żadnej innej profesji?
Kilian niechętnie przyznał jej rację, choć i tak nie wierzył w możliwość osiągnięcia sukcesu. Wreszcie uległ zupełnie namowom i sam zaczął rozpytywać, w której gospodzie najchętniej przyjmą nieznanego, choć, jak zapewniał, obiecującego grajka.
– Chce, to niech przyjdzie i przy ogniu zasiędzie, zawsze to weselej przy muzyce posiedzieć – odpowiadano mu wszędzie. – Jeno na specjalne względy niech nie liczy. Płacić ma jak każdy inny za jadło i napitek, ode mnie grosza nie dostanie, ale co uzbiera od gości, ma prawo sobie zabrać.
Na lepszą ofertę liczyć i tak nie mogli, przystali więc na to. Jeszcze tego samego wieczora zjawili się w jednej z najliczniej obleganych oberży. Safean posłusznie zasiadł w pobliżu paleniska, sprawdzając, czy lutnia zakupiona przed tygodniem za podejrzanie niską cenę nie zdążyła się rozstroić. Jego towarzysze skryli się w przeciwnym kącie i poczęli wymieniać między sobą nerwowe szepty. Obawiali się, że elf, zbyt długo nie mając w dłoniach instrumentu, nie poradzi sobie nawet z najmniej wymagającymi partiami granych utworów, o ile w ogóle zdołał zachować jakiś w pamięci.
Safean jednak ich nie zawiódł. Nie zdradził im, w jaki sposób udało mu się nie wyjść z wprawy, bo wiedział, że potępiliby zgodnie jego czyn. Przemilczał więc w swej opowieści fragment, w którym udało mu się na chwilę zerwać z łańcucha, by powalić jednego z synów swego drugiego z kolei pana, gdy ten ośmielił się tknąć jego lutnię. Od tej pory nosił cięższe okowy, ale instrument pozwolono mu zatrzymać. Pogrywał na nim nocami, dopóki do reszty nie zobojętniał na wszystko. Nie zareagował, gdy Gwenol wyrzucił jego lutnię, wiedząc, że od dawna nie brał jej do rąk.
Wystarczyło ledwie kilka dni, by elf przypomniał sobie, dlaczego jego gra spotykała się przed laty z tak gorącym przyjęciem. Teraz uderzał w struny tak pewnie, jakby nigdy niczym innym się nie zajmował. Wkrótce zebrał wokół siebie kilka zaciekawionych osób.
– A cóż takiego pan nam gra, panie muzyku? – spytał jakiś mężczyzna. – Brzmi zupełnie jakbym gdzieś już to słyszał, a jednocześnie jakoś… obco. Nienaszo.
Safean roześmiał się z nieporadności, z jaką wysławiał się słuchacz, ale przybrał przy tym tak serdeczny wyraz twarzy, że ten nie odebrał tego za obelgę, nie odstraszył go nawet chrapliwy głos muzyka.
– To, mój drogi panie – odpowiedział grzecznie elf – skomponowany na poczekaniu utwór, do którego powstania natchnęła mnie panująca tutaj atmosfera.
Drugi ze słuchaczy cmoknął z uznaniem.
– No, macie, panie muzyku, pomyślunek – ocenił, a w jego mniemaniu był to zapewne najwyższy komplement, na jaki potrafił się zdobyć.
– A zaśpiewacie nam coś? – rzucił ktoś z głębi izby.
Elf tylko na to czekał. Czując na sobie pełne wyczekiwania spojrzenia, usadowił się jeszcze wygodniej.
Dźwięki i słowa popłynęły same, oczarowując zgromadzonych słuchaczy. Nawet towarzysze Safeana byli oszołomieni. Kilian, dotąd pewien, że wszystko, co do tej pory słyszał o elfie, to tylko próżne przechwałki, nie dowierzał własnym uszom, Marron zaś wzruszył fakt, iż nawet najokrutniejszy los i niezmiernie cierpienie nie były w stanie stłumić tak niebywałego talentu.
Zgromadzeni w izbie słuchali w skupieniu, a gdy skończył, odpowiedziały mu gromkie oklaski, poprzedzone chwilą pełnej napięcia ciszy, jak przed wielu laty, gdy wystąpił w mieście po raz pierwszy. Zaraz też podbiegł do niego elegancko przyodziany młodzieniec.
– Szanowny panie muzyku – zaczął, nisko się kłaniając – w jakiej to szkole uczyłeś się śpiewu? Gdzie szkoliłeś swój nieziemski głos?
– W lesie – odparł zwięźle elf, który niechętnie wracał pamięcią do pierwszych lat swojego życia i pogardy, jaką go wówczas darzono.
Młodzieniec stropił się nieco, lecz szybko poratował go ktoś z tłumu.
– Prawdziwy talent to i w lesie można rozwinąć. jak widać, z lepszym skutkiem niż tam, w wielkich szkołach, uczą.
– Otóż to, dowiodłeś nam oto nie tylko wielkiego talentu, ale też silnej woli – podchwycił elegant. – Ja i moi kompani wielce cię podziwiamy, a wiedzieć powinieneś, że należymy do wędrownej trupy aktorskiej, znanej w całym kraju jako Leśne Duchy, i nasz podziw znaczy naprawdę wiele.
Safean wstał i również się skłonił, zamiatając podłogę kapeluszem, czym wywołał wybuch powszechnej wesołości w tłumie.
– Czuję się zaszczycony waszym podziwem. Powiedzcie mi jednak, panie aktorze, do czego zmierzacie.
– To chyba oczywiste – znów odezwał się ktoś z ciżby. – Chcą cię, śpiewaku, do trupy przyjąć.
Słysząc te słowa, Kilian poruszył się niespokojnie, ale Marron dała muz znak, żeby zaczekał, ciekawa, jak na tę ofertę odpowie elf. Ten natomiast był bardziej zaskoczony niż rzeczywiście uradowany.
– Prawda to? – chciał wiedzieć.
– Najszczersza. Choć nie ukrywam, że wolałbym złożyć tę propozycję osobiście. Skoro już zostałem wyręczony przez twych wielbicieli, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak zapytać, czy się zgadzasz.
– Powiedzcie mi najpierw, dlaczego nie szukacie osoby obdarzonej cudownym głosem i wyrazistą mimiką, a także niewątpliwym talentem aktorskim, lecz kogoś, kto jedynie śpiewa, w dodatku w taki sposób, który nie jest powszechnie akceptowany przez słuchaczy.
– Akceptację uzyskałeś przed chwilą – zwrócił mu uwagę kolejny aktor, który odłączył się właśnie od siedzących przy stole towarzyszy. – A jeśliś nie przesiedział w zamknięciu ostatnich stu lat, wiesz zapewne, że zaczęto w ostatnim czasie powracać do tradycyjnej formy przedstawień, wykorzystując podczas występów głównie śpiew.
Safean skrzywił się, ale przemilczał tę kwestię.
– Wyjdźmy na zewnątrz – zaproponował. – Chciałbym to omówić nie tylko z wami, ale również z moimi towarzyszami, wolałbym jednak uczynić to w jakimś zacisznym miejscu.
Młodzieniec skinął głową i przywołał resztę trupy. Wyszli na zewnątrz, a wkrótce dołączyli do nich Kilian i Marron. Przewodzący trupie aktor przyjrzał im się uważnie. Elf natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami.
– Choć poznałem ich całkiem niedawno, mam wobec nich ogromny dług wdzięczności. Nie chciałbym zostawiać ich bez słowa, zresztą uważam, że za to, co dla mnie zrobili, winien jestem odpłacić im w złocie.
– Jeśli skrywają talent równie ogromny jak twój, i dla nich znajdzie się miejsce wśród nas.
– Niestety, obawiam się, że ze mnie marna byłaby aktorka – odparła Maron. – Jestem tylko prostą szwaczką.
– Szwaczką? Czy ja dobrze słyszę? Niebiosa nam chyba pannę podesłały! Kostiumy nasze wymagają nieustannej konserwacji, czasem potrzebujemy zupełnie nowych, a ostatnia szwaczka, z którą przyszło nam współpracować, puściła nas takim kantem, że przez rok cały nie mieliśmy ochoty szukać nowej.
Zwrócił się do Kiliana.
– A ty, młody człowieku, czym się parasz?
Zapytany sięgnął do potężnej sakwy, z którą się nie rozstawał, i wydobył z niej wymyślną figurkę przedstawiającą jakiegoś bliżej nieokreślonego zwierza z legend.
– Tym właśnie. Włóczę się po świecie, w lesie zbieram co lepszy materiał, z którego strugam później takie cuda i sprzedaję, jeśli znajdę kupca.
Aktor przyjął figurkę i obejrzał uważnie. Widać było, że wyraźnie się tropił.
– No cóż, jest to umiejętność nieszczególnie przez nas pożądana, rzekłbym nawet, zupełnie dla nas nieprzydatna.
– W takim razie pójdę swoją drogą.
– A nie mógłbyś po prostu podróżować wraz z nami, sprzedając te swoje cudeńka tam, gdzie zawędrujemy ze sztuką? – spytał milczący dotąd trzeci członek trupy. – Spójrz tylko, jak tęsknie patrzy na ciebie ta panienka. Myślę, że nie powinieneś jej opuszczać.
Po krótkim namyśle Kilian się zgodził. Wiedział, że z całej trójki to on odniesie najmniejsze korzyści, ale nie chciał ich porzucać zaraz po tym, jak podarował im nowe, lepsze życie. W przeciwieństwie do nich nie czuł ekscytacji czekającą ich przygodą, bo całe dotychczasowe życie spędził w drodze. Co prawda dotąd podróżował wyłącznie samotnie, ostatecznie więc uznał to za jakąś odmianę.
Pół Lerengenu zjeździł razem z trupą nim dotarło do niego, że nie takie życie pragnął prowadzić. Brakowało mu samotnych wędrówek, walki z wrogimi siłami przyrody, a nade wszystko różnorodności zupełnie innego rodzaju. Marron, choć urodziwa, przestała mu wystarczać, ale miał skrupuły przed odwiedzeniem swych ulubionych części odwiedzanych miast, bo wiedział, że ona darzyła go szczerym uczuciem.
Na domiar złego figurki coraz gorzej się sprzedawały. Być może stało się tak dlatego, że przestały ciekawić swym kształtem i precyzją wykonania. Maleńkie dzieła Kiliana zawsze oddawały jego stan ducha i częściowo przeżyte właśnie przygody: gdy obronił się przed niespodziewaną napaścią wygłodniałego wilka, rzeźbił przerażające wyobrażenia innych, znacznie groźniejszych leśnych stworzeń, jakich nikt jeszcze nie spotkał, gdy zaś przeprawił się przez niespokojną rzekę, strugał twory, które jego zdaniem kłębić się musiały w głębszej, niezbadanej toni. Teraz jedynym, co oglądał, były szerokie gościńce, schludne gospody i sceny, po których przemykały Leśne Duchy, wyśpiewując przy tym utwory nie tylko własne, ale coraz częściej także te pisane ręką Safeana.
W czasie zdającej się nie mieć końca podróży Kilian stworzył mnóstwo figurek nie mających już w sobie nic, co przykuwałoby wzrok na dłużej. Brakowało mu wrażeń, emocji, które mogłyby poprowadzić jego rękę tak, jak bywało to dawniej. Z jednej tylko rzeczy był naprawdę zadowolony, do tego stopnia, że ani myślał jej sprzedawać, nikomu też nie chciał jej pokazać obawie, że wzbudzi zbyt dużą odrazę. Była to figurka przedstawiająca skutą łańcuchami bestię, zastygłą z otwartym pyskiem pełnym ostrych zębisk, której nagły wypad w przód zahamowały pręty więżącej ją klatki.
Nic prócz tej jednej rzeczy nie mogło osiągnąć należytej ceny. Sakiewka powoli stawała się coraz lżejsza, a Kilian coraz bardziej markotny. Gwoździem do trumny okazały się prawa natury, z którymi nie mógł walczyć.
Któregoś dnia podczas konnej przeprawy przez las najstarszy z aktorów zrównał się z nim i dał znak, że chce  pomówić z nim na osobności. Zaczekał, aż pozostali ich miną i przemówił ściszonym głosem
– Myślałeś nad tym, że ty i Marron wkrótce będziecie musieli się gdzieś osiedlić? Ciąża staje się coraz bardziej widoczna, a niebawem będzie zawadą w dalszej drodze.
Kilian skinął tylko głową, nie dając mu jednoznacznej odpowiedzi. Niech aktorzyna wie, że on panuje nad sytuacją i niech nie wtrąca się więcej w cudze sprawy.
Zatrzymali się na noc w przydrożnej oberży. Chciał porozmawiać z dziewczyną, ale ona zaskoczyła go, biorąc sprawy w swoje ręce i zaczynając ten trudny temat, gdy pozostali udali się na górę ćwiczyć role.
– Nim nadejdzie wiosna, będę musiała opuścić trupę – powiedziała, bezszelestnie siadając naprzeciw Kiliana w kącie opustoszałej izby.
– Wiem o tym. Wybrałaś już okolicę, w której chciałabyś osiąść?
Uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
– Gdybym mogła wybrać, chciałabym zatrzymać się w miejscu takim jak to. Cicha, przytulna chatka pośród drzew, czyż to nie piękne? Wokół miałbyś mnóstwo materiału na swoje rzeźby. Oczywiście zadowoliłoby mnie nawet małe mieszkanie w kamienicy, jeśli wolałbyś pozostać w mieście. Uszanuję twoje zdanie.
– Chwileczkę. Dlaczego miałbym…
Urwał, widząc jej zdumienie, i poniewczasie pożałował swoich słów.
– Chyba nie zamierzasz zostawić mnie samej? – spytała z wyrzutem.
– Nie stać mnie na takie życie. Nie mogę zatrzymać się w jednym miejscu, to zbyt mała szansa na sprzedaż dostatecznej ilości figurek, żebyśmy mogli z tego wyżyć. Nie mógłbym długo z tobą zostać.
– Po co więc mnie wykupiłeś?!
Spojrzał jej głęboko w oczy, ale powstrzymał się od odpowiedzi. Nie musiała wiedzieć, że od miesięcy niemal codziennie zadawał sobie to pytanie.
Marron wstała. Chwycił ją mocno za rękę, nie pozwalając odejść.
– Chyba cię kochałem – powiedział bez przekonania.
– Kochałeś – prychnęła. – Gdybyś kochał, potrafiłbyś stawić czoła odpowiedzialności, a uczucie nie wygasłoby, gdybyś o nie dbał.
– Nie sądziłem, że pojawią się takie problemy.
– Problemy? To po prostu zwykła kolej rzeczy. Jedyny problem polega na tym, że zbyt pochopnie podejmujesz decyzje, a nawet, gdy twoje działania krzywdzą innych, oczekujesz wdzięczności, sądząc, że to i tak najlepsze, co mogło ich spotkać.
– Co masz na myśli? Wiesz dobrze, że gdyby nie ja i niemała kwota, którą musiałem za ciebie zapłacić, nadal tkwiłabyś u starej Gertrudy. Chcesz mi powiedzieć, że byłoby to dla ciebie lepsze od obecnego życia?
Wyszarpnęła dłoń z jego uścisku, odwracając szybko głowę nim zdążył zobaczyć jej łzy i wybiegła. Nawet nie próbował jej gonić, przekonany, że wkrótce i tak wróci. Poza nim nie miała przecież nikogo.
Nie wróciła.
Dowiedział się o tym fakcie dopiero rano, gdy usłyszał, że nie widział jej oberżysta ani żaden z Leśnych Duchów. Nie chcąc budzić podejrzeń, że taki stan rzeczy mu odpowiada, udał się na poszukiwania. Najpierw zerknął do stajni. Liczba stojących w stajni koni się zgadzała, a więc Marron musiała uciekać pieszo. Sam też nie fatygował swojego wierzchowca, samotnie zagłębiając się w las.
Nie udawał, że jej szukał, bo wiedział, że skoro uciekła przed wieloma godzinami, mogła być całe mile stąd. Mogło ją też spotkać coś złego, jeśli w pobliżu kręcili się rozbójnicy lub jakieś duże, wyjątkowo głodne zwierzę. Niespecjalnie się tym przejął. Przystanął nawet na chwilę, zaciekawiony niespotykanym kształtem fantazyjnie powykręcanych konarów mijanego właśnie drzewa.
Nagle posłyszał szelest w pobliskich krzakach. Musiał powstrzymać się od krzyku oburzenia, gdy ujrzał wyłaniającego się z nich Safeana.
– Spokojnie, nie musisz się mnie bać – rzucił nerwowo, sądząc, że przestraszył Kiliana, który w jego mniemaniu pochłonięty był bez reszty szukaniem śladów. – Pomyślałem sobie, że pomogę ci w poszukiwaniach albo chociaż zobaczę, czy już nie wracacie. Wiesz, mogło jej się coś stać.
– Wiem.
Elf uznał to najwyraźniej za ponure stwierdzenie, że Kilian był świadom wszelkich czyhających na Marron zagrożeń. Nie dosłyszał skrytej w tym słowie akceptacji najgorszych możliwości.
– Może ja pójdę w lewo, a ty w prawo, zgoda?
Młodzian skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. To dało Safeanowi do myślenia.
– Czy ty.. Czy ty coś ukrywasz? – spytał półgłosem, ostrożnie się zbliżając. – Chyba nic jej nie zrobiłeś?
– Zaraz tobie coś zrobię!
Kilian złapał go mocno za włosy i pociągnął w dół, zmuszając do wykręcenia karku.
– Com ja ci winien? – jęknął elf. – Oddałem ci wszystko co do grosza, czego jeszcze ode mnie chcesz?
– Spróbuj przy pozostałych pisnąć słówko o Marron, a stracisz o wiele więcej, niż głos. Czy prawda jest warta aż tyle?
Pchnął w zaspę zgiętego wpół Safeana, a ten zaraz począł prychać i otrzepywać się ze śniegu.
– Powiesz pozostałym, że dogoniliśmy ją, ale ona przekonała nas, że woli już teraz poszukać własnego kąta. Powiesz, że chciała wyruszyć sama.
Safean potrząsnął głową.
– Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, to ja byłem potworem. Teraz widzę, że to ty się nim stałeś. Co jej zrobiłeś?
– Nic, daj mi wreszcie spokój! Uciekła, bo tak chciała.
– To niemożliwe! Co zrobiłeś Marron?!
Oczy elfa płonęły gniewem. Kilian zaśmiał się tylko.
– Aż tak ci za nią tęskno? Co, czyżby to twojego bękarta pod sercem nosiła?
Elf wrzasnął dziko i rzucił się na Kiliana. Powalił go na ziemię, gdzie jęli się szarpać i okładać pięściami. Z przyzwyczajenia Safean kłapnął parę razy zębami, ale Kilian, będąc doświadczonym w starciach z wszelkim zwierzem, a ponadto mając w pamięci jego plany względem Gwenola, zdwoił wysiłki i zepchnął z siebie na wpół jeszcze dzikiego elfa. Ponownie chwycił go za włosy, okręcił je sobie wokół dłoni i krótkim szarpnięciem uderzył głową Safeana o pień najbliższego drzewa. Powtórzył czynność kilkakrotnie, dopóki jęki zupełnie nie ucichły i rzucił sponiewieranego przeciwnika na ziemię, gdzie przez chwilę wił się niemrawo. Po chwili namysłu dobył noża i ściął tuż przy skórze jego jasne włosy, a następnie zniszczył jego odzienie, tnąc je na strzępy wprost na swej ofierze, raniąc ją przy tym dotkliwie. Safean nie miał sił, by stawiać opór lub choćby protestować.
Gdy Kilian uznał, że dzieło jest skończone, wepchnął elfa w zaspę, by wyziębienie i wyczerpanie dokonały reszty. Oczyścił ostrze noża i własne dłonie, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do oberży.
Zataczał się lekko, a jego wzrok nie był do końca przytomny, zaraz więc przypadli do niego towarzysze.
– Co się stało? Gdzie Safean? Znaleźliście Marron? – pytali jeden przez drugiego.
– Uciekli razem – bez wahania zełgał Kilian. – Czekała na niego, widziałem to. Tak, dziecko było jego. Nie mogłem ich winić, wiecie, Marron nie była moją żoną, musiał zatem uznać, że ma do niej takie same prawa. Nie mogłem siłą zmusić jej do wierności.


Nie więcej jak godzinę po odjeździe pomniejszonej nieco kompanii oberżysta udał się do lasu nazbierać chrustu. Zima nie była sroga, ale nawet lekkie mrozy zmuszały do codziennego rozpalania ognia.
Nie zdążył się znacznie oddalić od oberży, gdy ujrzał, jak w niedalekiej zaspie coś się poruszyło. Krzyknął ze strachu i wypuścił z rąk wszystkie nazbierane gałęzie, gotów do ucieczki, ale wydobywający się spod śniegu stłumiony jęk nakłonił go do pozostania na miejscu. Po chwili zbliżył się nieco, zupełnie zapominając o celu swej wyprawy i jął obserwować.
Z zaspy powoli wyłaniał się zarys mocno poturbowanej i poranionej postaci. Poruszała się niemrawo, wygrzebując się spod śniegu, choć sprawiała wrażenie, że nie działa w pełni świadomie. Gdy świeże powietrze owiało oswobodzoną głowę, postać jęknęła cicho i obróciła się na bok, oczom obserwatora ukazując długie, spiczasto zakończone uszy.
Oberżysta momentalnie się wyprostował.
– Co ja widzę! – wykrzyknął. – Elf! Tu, w moim lesie!
– Panie… pomóż pan – wyrzęził Safean jeszcze paskudniej niż zazwyczaj, otwierając zapuchnięte oczy.
Oberżysta, który nie miał sposobności usłyszeć śpiewaka ani dokładnie się mu przyjrzeć, gdy go u siebie gościł, nie rozpoznał go teraz.
– Co ci, biedaku, zrobili? Napadli cię? Skrzywdzili? Głos masz straszliwy, a i twarz ci zeszpecono. Jak widzę, zostawiono cię tu na pośmiewisko, ale nie martw się, ja ci pomogę.
Podszedł bliżej i uklęknął obok niego.
– Wiem, że utrata głosu to dla elfa hańba, dlatego uratuję cię od niej najlepiej, jak tylko można.
Safean chciał mu wyjaśnić, na czym polegał problem i kim tak naprawdę był, a następnie prosić o kilka dni opieki zanim dojdzie do siebie, ale coś mu w tym przeszkodziło. Coś jakby wdarło się do jego gardła zupełnie nietypową drogą, powstrzymując go od wydobycia z siebie głosu. Jednocześnie coś trysnęło na śnieg, spływało też obficie po szyi, plamiąc odzienie żywym szkarłatem.
– Nie dziękuj mi. Jestem świadom, jak wielką przysługę ci wyświadczam, ale uważam, że to był mój obowiązek.
Elf poczuł niepokojący chłód i dziwną słabość. Mężczyzna odchodził, choć Safean chciał go zawołać, błagać, by go nie zostawiał. Próbował zerwać się z ziemi, ale nie starczyło mu sił. Upadł w zaspę.
Jak to, powtarzał raz po raz, gdzie są dobrzy ludzie, którzy mi pomogą? Dlaczego żaden z tych, których spotykam, nie może być naprawdę DOBRY i pomóc mi bezinteresownie?

Chciał zapłakać, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego głosu. Zamilkł na dobre.