Dobrzy ludzie (1)




Sorindall nie różnił się znacząco od pozostałych miast Lerengenu. Oczywiście jego mieszkańcy przekonywali każdego z przejeżdżających przezeń podróżnych o jego wyjątkowości, na poparcie swych słów wymieniając szereg atrakcji, które tu czekały i puszczając mimo uszu wszelkie próby wytłumaczenia im, że tak po prawdzie nie oferowali obcym niczego niezwykłego. Wszak jadłodajnie całego kraju podawały te same potrawy, także te pochodzące z najodleglejszych stron świata, a występujący na rynku różnego rodzaju artyści nie poprzestawali już na zdobyciu uznania sorindalskiej publiczności, lecz gdy tylko im się to udało, wyruszali na podbój największych scen Lerengenu.
Dawniej leżące na skraju nieprzebytej puszczy miasto w istocie zasługiwało na miano jednego z najciekawszych miejsc w kraju, w tyle pozostawiając nawet samą stolicę, ale lata jego świetności zdecydowanie już minęły. Właśnie z tego powodu Kilian tak długo zwlekał z decyzją o zajrzeniu w ten zakątek, w którym czas zdawał się stać w miejscu. Handlując rzeźbionymi przez siebie wymyślnymi figurkami z drewna, zjeździł już chyba cały kraj, od morza, poprzez lasy, pola i czyste strumyki, kilkukrotnie przeprawiając się przy tym przez leniwie płynący Khem, aż po zachodnie granice, lecz Sorindall zawsze omijał z rozmysłem. Gdy zaś wreszcie tam zawitał, nie mając już nic na sprzedaż, ani myślał podzielać entuzjazmu potężnej budowy jegomościa, w którego gospodzie zdecydował się zatrzymać.
– Ogromnie nas cieszy, zacny panie, że zechciałeś przybyć w nasze skromne progi! – wykrzykiwał, jakby podejrzewał gościa o początki głuchoty, raz po raz wypluwając przy tym krzaczastego wąsa, który nieustannie pchał mu się do ust, przez co jegomość brzmiał dość osobliwie. – Mamy nadzieję, że zacnego pana nasze miasto zachwyci i zechce zacny pan pozostać na dłużej.
Kilian skinął tylko głową i rozejrzał się po izbie, w której poza nimi dwoma nie było nikogo, nie do końca wiedząc, kogo poza samym sobą gospodarz miał na myśli.
– Zacny pan raczy się wpierw posilić, czy ruszy czym prędzej miasto zwiedzać?
– Wyjdę. Muszę się dowiedzieć, czy warto zatrzymywać się tu dłużej niż jedną noc.
Jegomość pobladł nieco i zastrzygł wąsami, ale nie próbował namawiać usilnie gościa do zmiany nastawienia. Odsunął się na bok, pozostawiając mu przesadnie dużo miejsca. Kilian nie raczył rzucić mu nawet jednego spojrzenia, gdy go mijał i gdy pchnął drzwi gospody, by bez słowa wyjść na zewnątrz.
Nie chciał być niemiły. Miał po prostu dość przewidywalnego, trochę za bardzo uniżonego zachowania, które obserwował u oberżystów niemal każdego miasta, do jakiego zawitał. Wypowiadali prawie takie same słowa, czynili takie same gesty, próbując mu przy tym wmówić, że ich miasto jest wyjątkowe, inne niż wszystkie – gdy tymczasem niewiele różniły się one od siebie. Kilian był tym szczerze znudzony, zamiast więc spędzać całego dnia na błądzeniu uliczkami, które wyglądały znajomo, podobne były bowiem do wszystkich pozostałych uliczek Lerengenu, udał się wprost na rynek. Chciał się tam rozejrzeć, może trochę pohandlować, może z kimś krótko pogawędzić, a może nawiązać ciekawszą znajomość, którą warto byłoby kontynuować wieczorem przy pełnym kuflu.
Ujrzawszy już z daleka kolorowe stragany, skierował się ku nim, lecz zaledwie zdążył się między nie zagłębić, jego uwagę przykuło coś zupełnie innego, nieznanego. Wytężył słuch, bo zdawało mu się, że słyszy dźwięki mogące świadczyć o tym, iż Sorindall nie przestało mimo wszystko zaskakiwać przyjezdnych.
Przyspieszył kroku, potrącając po drodze paru miejscowych nie wykazujących najmniejszego zainteresowania tym bądź co bądź niecodziennym zjawiskiem. Kilian obejrzał się za nimi, zdziwiony, że coś takiego nie wywiera na nich żadnego wrażenia, ale nie zwolnił, bo już mijał ostatnie stragany i zbliżał się do pustego środka placu.
Przystanął na moment, widząc stojącą nieopodal sporą klatkę, obok której stał jaskrawo przyodziany, nadzwyczajnie szeroki w barkach mężczyzna z rzemiennym biczem w dłoni, ale zaraz ruszył ku niemu, kierowany ciekawością. Treser, spostrzegłszy go, nie krył zadowolenia, jakby od kilku godzin pomimo głośnego zachęcania nikt nie chciał się zbliżyć, by obejrzeć zamknięty w klatce okaz. Rozmiłowany we wszystkim, co niecodzienne, a najlepiej i niebezpieczne, Kilian nie mógł, rzecz jasna, przepuścić takiej okazji.
– Patrzcie i podziwiajcie, drogi panie, drugiego takiego w caluśkim Lerengenie nie znajdziecie – chwalił treser.
Kilian zamarł, stojąc kilka kroków przed klatką i widząc zamknięte w niej dziwowisko. W istocie, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział i nie sądził, by dane mu było jeszcze kiedyś oglądać coś podobnego. Oderwał niechętnie wzrok od przedziwnego zwierza skulonego w odległym kącie klatki i przeniósł go na tresera.
– Co to jest?
Treser wyprostował się, rad, że wreszcie może komuś opowiedzieć o zwierzu.
– To, mój drogi panie – zaczął, gładząc z lubością bicz – to jest elf.
– Kpicie sobie ze mnie?
– Gdzieżbym śmiał! Sypnijcie, drogi panie , groszem, a zaraz się przekonacie, że prawdę mówię.
Kilian przyjrzał się nieufnie skulonej postaci, niemiłosiernie brudnej, w większości zakrytej długim, jasnym, nad wyraz skołtunionym włosem, a do tego wydzielającej nieprzyjemny zapach. Po chwili namysłu wydobył z sakiewki kilka drobnych monet i wręczył je treserowi. Ten skłonił się nisko.
– Dziękuję, drogi panie. A teraz patrzcie.
Trzasnął biczem, na co kilku przechodzących obok mieszczan podskoczyło i zaczęło złorzeczyć, lecz w tej samej chwili rzekomy elf poderwał się z miejsca, by rzucić się w stronę tresera z dzikim, nieludzkim rykiem. Zatrzymały go grub pręty klatki, na które na próżno napierał z całych sił, wciąż wydając z siebie ten okropny głos, niosący się daleko, aż pod stragany. Wreszcie opadł na ziemię, zrezygnowany, i znów się skulił, odpełznąwszy w najdalszy kąt.
– No, widzieliście? Jakże się wam, drogi panie, podobało?
Młodzian długo szukał słów, nie mogąc dojść do siebie po tym, co zobaczył. W istocie wszystko wskazywało na to, że treser miał rację, choć zamknięty w klatce okaz był zaniedbany do granic możliwości.
– Elf – powiedział jakby do siebie Kilian. Poderwał nagle głowę i głośniej zapytał: – Skąd wzięliście takie cudo?
– Z samiuśkiego środka puszczy, drogi panie. Stamtąd go podobno mój pradziad przywiózł i od tego czasu przynosi zyski mojej rodzinie.
– Rozumiem, że nie dzieje się to za jego zgodą, mam rację? Ta klatka sugeruje, że najchętniej rozszarpałby każdego, kto znajdzie się w pobliżu.
– Nikt tego parszywego długoucha o zdanie nie pytał. Capnęli go, to teraz siedzi wystawiony na pokaz. Do niczego innego się przecie nie nadaje, słyszeliście, drogi panie, jaki ma głos straszliwy. Biedak nie jest w stanie nawet słowa wypowiedzieć, nic, jeno ryczy jak zwierz, czym innym miałby więc być?
Kilian znów spojrzał na kulącą się istotę i poczuł w sercu dziwne ukłucie żalu. Podszedł trochę bliżej i przykucnął. Elf podniósł głowę i wlepił w niego oczy, w których oprócz bólu i rozgoryczenia dało się dostrzec wciąż tlącą się tam iskierkę rozumu.
– Biedaku – rzekł cicho Kilian. – To nie ty jesteś potworem, tylko ci, którzy ci to zrobili.
Elf przymknął oczy i znów się skulił, a Kilian zastanowił się, czy gdyby mógł, zechciałby mu odpowiedzieć. Czyż te słowa mogły być dlań obce? Wielu spośród oglądających go mieszczan najpewniej nie obchodził jego los, ale ci, którzy się nad nim litowali, powtarzać musieli te same, nic tak naprawdę nieznaczące słowa. Kilian podniósł się powoli, sypnął zdziwionemu treserowi jeszcze kilka monet i odszedł, nie oglądając się za siebie. Nic dla tego biedaka i tak nie mógł zrobić, nie było więc sensu dłużej mu się przypatrywać i dręczyć go wypowiadaniem na głos jego własnych myśli.
Uliczki Sorindallu straciły resztki swojego uroku. Brnącemu przed siebie bez celu Kilianowi zdawało się, że o ile wcześniej miasto to było dlań jedynie kolejnym nudnym miejscem, o tyle teraz stało się dlań istną stolicą zepsucia i okrucieństwa. Gdziekolwiek się udał, czuł się jak intruz. Nie mógł cieszyć się żadnymi rozrywkami z ludźmi, którzy tak jak on musieli kiedyś oglądać dręczonego elfa – skoro bowiem nie budził on przesadnego zainteresowania na rynku, musiał tam tkwić na tyle często, by wszyscy przywykli do jego widoku – oni jednak niewiele sobie z tego robili i traktowali jako niczym niezburzony naturalny porządek świata. To drażniło go i nie pozwalało skupić się na niczym innym, wrócił więc do gospody wąsatego jegomościa.
Nie mogąc myśleć nawet o jedzeniu, Kilian odmówił spożycia wieczerzy, pozostał jednak przy stole w pustej wciąż izbie i zatopił się w ponurych rozważaniach. Nie zauważył, kiedy oberżysta podszedł do niego, przystając co kilka kroków i strzygąc w zadumie wąsami, niepewny, czy godzi się przeszkadzać gościowi w odpoczynku, jakkolwiek nietypowa byłaby jego forma. Gdy już podszedł wystarczająco blisko, chrząknął cicho i zagaił rozmowę.
– Jak się zacnemu panu podoba Sorindall? Chyba ta ponura mina nie oznacza, że ma zacny pan zamiar rychło nas opuścić?
Kilian potrząsnął głową, nie podnosząc jednak wzroku.
– Wcale mi się nie podoba – rzekł dokładnie w tej samej chwili, gdy wąsaty miał spytać, do którego pytania się to odnosiło. – Jest tu pewna niegodziwość, która nie powinna zostać przemilczana, a jednak mieszczanie nie zamierzają podjąć tego tematu.
– Cóż zacny pan ma na myśli?
– Elfa na rynku.
Oberżysta zastrzygł znów wąsem i zmarszczył brwi.
– Jakiż znów elf na rynku? Czyżby przybył do Lerengenu jakiś długouchy śpiewak i teraz daje występy, spychając w cień naszych rodzimych bardów? To by doprawdy było nie do pomyślenia.
Kilian huknął pięścią o stół.
– Dość! – krzyknął. – Nie udawajcie wszyscy. Przecież dobrze wiecie, co tu się wyprawia. Na wpół niemego elfa w klatce się trzyma, oto co za niegodziwość!
– Ach, to. Całkiem o tym zapomniałem, raczy mi zacny pan wybaczyć.
– Wybaczyć, tak. Zapomnieć, o, tak. Najłatwiej zapomnieć i udać, że tak właśnie być powinno, prawda?
– A cóż w tym dziwnego, że jakieś brudne zwierzę z lasu dostarcza prawym obywatelom rozrywki?
Kilian wstał gwałtownie, przewracając przy tym krzesło i w milczeniu udał się na górę, do swego wynajętego pokoiku. Długo krążył po nim nerwowo, oddając się rozmyślaniom, dopiero późną nocą, gdy pod oknami ucichły ostatnie pijackie zaśpiewy, legł zmęczony na posłanie, gdzie zmorzył go sen.
Nazajutrz wstał w porze zdecydowanie obiadowej, zszedł na dół i posilił się, starając się przy tym nie rozmawiać z wąsatym oberżystą więcej, niż było to konieczne. Skończywszy posiłek, wstał od stołu, rzucając przy tym od niechcenia:
– Chyba zatrzymam się na dłużej. Jeśli zaś wszystko pójdzie po mojej myśli, przyprowadzę ci kolejnego gościa.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł, kierując się w tym samym kierunku, co poprzedniego dnia, tym razem jednak wiedział, w jakim celu tam idzie. Minął stragany i przystanął zdezorientowany. Po treserze i jego zwierzu nie było śladu, jego miejsce zajęła grupa akrobatów wyczyniających  niebywałe wprost rzeczy.
Kilian rozejrzał się niespokojnie i zbliżył do przekupki, która, jak mu się zdawało, stała wczoraj dokładnie w tym samym miejscu.
– Przepraszam, droga mateczko – zaczął przymilnie – Nie wiecie, gdzie się podział obecny tu wczoraj jegomość z biczem, trzymający w klatce duże leśne zwierzę?
– Hę? Czego?
Mateczka, jak na złość, była nieco przygłucha.
– Zwierzę! – huknął Kilian. – W klatce! O, tu, przed wami, wczoraj było.
– Rzodkiewek? A może i pomidorków trochę? Dobre pomidorki, soczyste, dojrzałe. Spróbuj, chłopcze.
Wyciągnęła ku niemu pomarszczoną dłoń, w której trzymała dorodnego pomidora, ale Kilian odtrącił ją w gniewie. Zanim zdążył wyłajać przekupkę, spod sąsiedniego straganu ktoś wyszedł i chwycił go za rękę, odciągając na bok.
– Daj spokój, głucha jest jak pień, a do tego niedowidzi – szepnęła mu wprost do ucha młoda dziewczyna. – Czego od niej chciałeś?
Wzrok Kiliana zabłądził gdzieś w okolicach jej burego kaftanika, co przyćmiło mu na chwilę rozum.
– Pomidorków – jęknął cicho.
Siarczysty policzek otrzeźwił go zupełnie i przywrócił mu pamięć. Zmieszany Kilian odchrząknął.
– Zwierza z klatki szukam. Tego, co tu wczoraj jeszcze stał, dręczony przez tresera z biczem.
– Znaczy, szalonego Gwenola szukacie?
– Nie wiem, jak go zwą, jam nietutejszy.
Dziewczę przyjrzało mu się uważnie.
– Prawda, chłopcy z Sorindallu ładni jak z obrazka, więc tyś nie nasz. Po co chcesz w takim razie znaleźć tego szaleńca?
– Chcę kupić od niego elfa.
– I jeździć z nim po całym kraju, by zarobić na jego nieszczęściu?
– Nie. Zamierzam zwrócić mu wolność.
Dalszych pytań dziewczyna zaniechała. Złapała Kiliana za rękę i pociągnęła za sobą między stragany.
– Idziemy – zdecydowała.
– A twój handel? Okradną cię!
– Kiedy ja nic nie sprzedaję. Ot, stałam sobie obok i oglądałam warzywa, gdy usłyszałam, jak wrzeszczysz na tamtą babunię.
Wyszli już na ulicę, wiec puściła jego rękę i zwolniła nieco. Kilian podążał za nią, bez zażenowania ogarniając wzrokiem całą jej postać. Sama wyglądała trochę jak elf: wysoka, smukła, choć bynajmniej nie wiotka; poruszała się przy tym lekko i pewnie, unosząc drobnymi dłońmi krańce brunatnej sukni, by nie zamiatać nią bruku z wszelkiego zalegającego tam plugastwa. Gdy zapatrzony w nią młodzian potknął się dwa czy trzy razy, nawet się nie odwróciła, bacząc jedynie na to, by nie zmylić drogi i nie zagubić się wśród identycznie wyglądających kamienic. Wreszcie zatrzymała się przed jedną z bram.
– To tutaj – oznajmiła. – Wejdę z tobą. Od dawna marzę o tym, by ten okrutny proceder został zakończony.
– Czemu więc sama nie zrobiłaś nic w tym kierunku?
– Och. Gdybym miała pieniądze, już dawno wykupiłabym więźnia. Dobrym słowem niewiele bym zdziałała.
Wsunęła się do ciemnego wnętrza i pomknęła po wąskich, stromych schodkach, a Kilian pobiegł za nią. Gdy ją dogonił, łomotała w drzwi jednego z mieszkań na trzecim piętrze. Nie musieli długo czekać. Otworzył im nieduży chłopaczek, prawdopodobnie rodzony syn Gwenola, wnioskując po jego raczej bogatym odzieniu.
– Jest ojciec? – bez zbędnych wstępów spytała dziewczyna. – Mamy do niego interes.
Chłopaczek pokiwał głową i krzyknął coś w głąb izby. Zaraz też dało się słyszeć szuranie ciężkim krzesłem, któremu towarzyszyły dość szpetne słowa rzucane półgłosem, a niebawem zjawił się treser we własnej osobie.
– Najeść się w spokoju nie dadzą, ludziska przeklęte, nic, tylko interesy im w głowie – mamrotał, będąc już prawie pod drzwiami.
Omiótł gości krótkim spojrzeniem. Kiliana nie rozpoznał, ale na widok dziewczyny aż podskoczył.
– Marron! – wykrzyknął zduszonym głosem i szybko obejrzał się za siebie. Jakby w obawie, by nikt z domowników jej nie widział, przestąpił próg i przymknął niemal zupełnie drzwi. – Mów, co to za interesy.
– Obecny tu młodzieniec pragnie od ciebie elfa zakupić.
Dopiero teraz Gwenol przyjrzał się Kilianowi.
– Ach, to drogi pan tak się wczoraj litował nad tym brudnym długouchem? I co, teraz drogi pan postanowił sobie, że sam będzie go wystawiał w swoich rodzinnych stronach?
– Nie. Chcę mu dać to, na co naprawdę zasługuje.
– Chce drogi pan skrócić jego męki i zamknąć w ten sposób tak dochodowy interes?
– Nie taki los mu się należy. Zwrócę mu wolność. Jeśli będzie trzeba, mogę go nawet odwieźć do współplemieńców.
Treser pokręcił głową.
– Drogi pan chyba oszalał. Nie ma mowy o jakiejkolwiek sprzedaży, to dzikie zwierzę nie nadaje się do normalnego życia.
– Jeśli mi go nie sprzedacie, rozpowiem w stolicy, co tu się wyprawia. Wtedy stracicie nie tylko źródło dochodów, ale również reputację, a może nawet wolność i rodzinę.
Gwenol zamyślił się głęboko. Widać było, że mu się sytuacja nie podoba, ale argumenty Kiliana wzbudziły w nim lekki niepokój.
– Trzy tysiące i elf jest wasz – rzekł wreszcie.
Marron parsknęła śmiechem.
– Kpisz? Życie, które u ciebie prowadzi warte jest co najwyżej dwie setki, a i to pod warunkiem, że biedak wróci do normalności.
– Dwie setki? O, co to, to nie. Bądź co bądź, to przecież istota żywa. Tak nisko cenicie jego życie?
– Traktowaliście go gorzej niż psa – zauważył Kilian. – Czy czworonoga sprzedalibyście za więcej, niż dwie setki?
– Z psa nie miałbym takiego pożytku. To jest, chciałem rzec, nie tyle pożytku, bo pies obejścia pilnuje, jeśli kto nie mieszka w kamienicy, ale takich dochodów nie przyniesie. To jakbyście chcieli kupić od gospodarza dojną krowę za równowartość dwóch szklanek mleka.
– Nie damy ci więcej, niż dwie i pół setki – uparła się Marron. – Krowa może i dojna, ale kradziona. Stratny nie będziesz, bo nic cię zdobycie tego zwierza nie kosztowało.
– Zdobycie nie, ale utrzymanie owszem. Pomnóż, dziecino, wspomnianą przez siebie kwotę przez dziesięć, wtedy będziemy mieli o czym rozmawiać.
– Sprzedasz nam elfa za dwie i pół setki albo wtargnę do twojego mieszkania i sama go stamtąd wyprowadzę. Chyba nie chciałbyś, aby twoja rodzina oglądała mnie podczas niedzielnego obiadu, prawda?
Gwenol zgrzytnął zębami i zawarczał nie gorzej niż elf.
– Niech będzie trzysta, ale nie masz prawa przekroczyć progu.
Zaintrygowany Kilian zerknął na dziewczynę, ale ta nie raczyła udzielać w tej chwili żadnych wyjaśnień.
– Możemy zabrać go już teraz, czy potrzebujesz czasu na doprowadzenie go do porządku? Nie chcesz chyba, aby świat ujrzał twojego podopiecznego w takim stanie?
– Przyjdźcie jutro rano. Będzie wasz.
Po tych słowach Gwenol odwrócił się i pośpiesznie zniknął w mieszkaniu, trzasnąwszy głośno drzwiami. Kilian spojrzał na swą towarzyszkę, która jęła już schodzić po schodach.
– Gdzie cię jutro znajdę? Jeśli przyjdę sam, może stwarzać jakieś problemy.
– Masz na myśli Gwenola czy elfa?
Uśmiechnął się i podążył za nią.
– Jednego i drugiego. Więc gdzie?
Przystanęła na chwilę.
– Jest takie miejsce – zaczęła z wahaniem – tuż przy rynku, wszyscy je znają. Tam sprzątam i gotuję, ale tylko nocami, gdy jest najwięcej gości. Pytaj o lokal starej Gertrudy, ale, na bogów, nie wchodź tam.
– Czemu?
Zamiast odpowiedzieć, znów ruszyła na dół. Dopiero gdy wyszli na ulicę, podjęła temat.
– Przebywają tam bardzo nieciekawe osoby. Takie, przy których Gwenol wydaje się aniołem. Naprawdę, nie jest dobrym pomysłem bratać się z nimi, jeśli aż tak poruszyła cię sprawa elfa. Zbyt wiele pieniędzy byś stracił, próbując zbawić świat i naprawiać wyrządzone przez nich szkody.
Zanim się zorientował, zniknęła w jakiejś ciasnej, krętej uliczce. Na próżno jej szukał, przepadła jak kamień w wodę.
Nie mając co ze sobą zrobić, przez chwilę włóczył się bez celu, potem zaś powrócił między stragany, ciekaw, czy uda mu się znaleźć coś, czego nie widział jeszcze w innych miastach. Nic takiego nie znalazł. Jedynie biżuteria wyglądała dość osobliwie, ale już na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać, że jej jakość pozostawiała wiele do życzenia. Wreszcie, przypomniawszy sobie o elfie, nabył pierwszą lepszą belę jakiejś dość porządnej materii i dopytał, gdzie może znaleźć dobrego krawca, po czym zaniósł nowy nabytek do gospody, w której nocował.
Wcześnie jeszcze było, o wiele za wcześnie, by udać się na spoczynek, więc ignorując zupełnie zaczepki oberżysty, opuścił go z postanowieniem odkrycia ciekawszych lokali. W jednym sobie podjadł, w innym pogawędził z jakąś miłą panienką, w jeszcze innym zupełnie przypadkiem zgromadził wokół siebie sporą gromadę słuchaczy, zaciekawionych opowieścią o jego podróżach, którą początkowo zamierzał podzielić się wyłącznie z samotnie siedzącym w kącie młodzianem. I choć jemu samemu o wiele bardziej zajmujące wydały się górskie wspinaczki, nieudana próba przeprawy przez wyjątkowo wezbrany i niespokojny Khem czy nawet niespotykanie silna wichura, która zaskoczyła go kiedyś, gdy nocował w stogu siana z pewną uroczą dzieweczką, tłum wolał słuchać o innych miastach, które odwiedził, bogactwach, jakie widział, o zamożnych oraz nudnych osobach, które spotkał, nawet padło pytanie o kolor tynku i kształt kostki brukowej w południowych stronach Lerengenu.
Znużony opowieścią i nieco rozczarowany słuchaczami Kilian opuścił gospodę późnym wieczorem. Przezornie omijając podejrzanie wyglądające zbite grupki rosłych mężczyzn, ruszył w kierunku rynku. Rozejrzał się tam, wciąż niepewny , czego tak naprawdę szuka. Jego uwagę przykuł pewien budynek, nieznacznie wyróżniający się na tle pozostałych. Na szyldzie wymalowaną miał otyłą jejmość w dość krzykliwym stroju, a pod spodem nie do końca czytelny napis. U niewtajemniczonych wygląd fasady mógł jedynie wzbudzić jakieś niejasne skojarzenia, ale stały bywalec takich miejsc w mig rozpoznał jedno z nich.
Z szerokim uśmiechem na ustach i wciąż ciężką sakiewką w kieszeni Kilian wkroczył do środka. Nie pomylił się; w tej kwestii nigdy się nie mylił. Na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać przybytek uciech cielesnych bez względu na to, jak bardzo jego właściciele usiłowali ukryć go przed wzrokiem niepowołanych osób. Szkarłatne  abażury i zasłony, jaskrawo przyodziane dziewczęta przemykające między niewielkimi stoliczkami, przyciszone szepty przeplatające się z głośnymi wybuchami śmiechu, unoszący się w powietrzu zapach ciężkich perfum i ta niepowtarzalna atmosfera nie pozostawiały żadnych złudzeń. Kilian błyskawicznie wyszukał w tłumie najważniejszą tu osobę, zarządzającą całym interesem sporych rozmiarów staruchę, i zaraz się ku niej zbliżył.
– Dobry wieczór, mateczko – rzekł wesoło. – Chciał bym spróbować, co tu macie najlepszego.
Stara rzuciła mu nieufne spojrzenie, nie zmieniając wyrazu twarzy nawet wtedy, gdy jakby od niechcenia położył na stoliku sakiewkę. Dopiero widząc, że gościa nie strapiła wymieniona przez nią cena, jej spojrzenie nieco złagodniało.
Skinęła na krągłą dzieweczkę, trochę jeszcze za młodą, by i ją zatrudnić inaczej niż w charakterze dziewki na posyłki, ale zapewne już szkolonej w tym i owym. Stara wydała jej instrukcje i kazała młodzieńcowi czekać. Dzieweczka oddaliła się na chwilę, lecz szybko wróciła, mówiąc, że pani jest już gotowa.  Kilian podążył za nią na piętro, gdzie zostawiła go samego przed bogato ozdobionymi drzwiami. Nie zwlekając ani chwili, nacisnął klamkę i wkroczył do pokoju, gnąc się ukłonach przed oczekującą go damą, wymalowaną i wystrojoną równie kolorowo, co te na dole, ale z nieco większym wyczuciem i smakiem.
– A jednak przyszedłeś – powiedziała z nutą smutku w głosie.
Momentalnie się wyprostował i poczuł, że pomimo znacznej ilości wypitych trunków jest zupełnie trzeźwy.
– Marron! – wykrzyknął zaskoczony. – Ty… tutaj?
Wzruszyła ramionami.
– Jakoś pracować trzeba, Dziwne, że nie zorientowałeś się wcześniej. To chyba było oczywiste, czyż nie? Kogóż innego Gwenol mógłby się wstydzić w swoim domu, któż inny nie chciałby zostać zaskoczony w pracy przez nowo poznanego młodziana? Ale dajmy już spokój gorzkim rozmyślaniom, nie po to tu przybyłeś.
– Nie! Tak nie może być. Ja cię tutaj nie zostawię, nie mogę. Nad elfem się ulitowałem, a teraz…
– Co, mnie też chcesz wykupić?
Zaśmiała się, ale Kilian pozostał zupełnie poważny. Wiedział, że to zrobi od pierwszej chwili, gdy ją tu zobaczył; wiedział też, że Marron na nic się nie zgodzi jeśli będzie nalegał lub pokaże, że za bardzo mu na tym zależy, więc postanowił obrócić to w żart.
– Wykupię – powiedział, uśmiechając się zawadiacko – jeśli tylko oboje uznamy, że naprawdę warto.
Przekonali się o tym raz i drugi, a nawet trzeci. Upewniwszy się, że zgodni są nie tylko w poglądach dotyczących równości ras i uwierzywszy, że to przeznaczenie ich ze sobą zetknęło, wczesnym rankiem zbiegli na dół.
Pierwsza transakcja przebiegła bardzo pomyślnie. Stara Gertruda nie robiła żadnych trudności, widocznie przychody, jakie uzyskiwała dzięki Marron, choć wysokie, wpływały zdecydowanie zbyt rzadko, dlatego bez żalu zgodziła się zrezygnować z jej usług. Pozostawała jednak sprawa drugiego, bardziej problematycznego zakupu.
Co prawda Gwenol nie próbował ich oszukać ani żądać kwoty wyższej od tej ustalonej wczoraj, ale elf sprawiał wrażenie, jakby uważał, że sprawa go nie dotyczy, a chwilami nawet jakby nie docierało do niego nic, co działo się wokół. Siedział skulony pod ścianą kamienicy, wprost na bruku, z twarzą zasłoniętą brudnymi kołtunami. Wciąż był skuty kajdanami i w obroży, od której biegł długi ciężki łańcuch, trzymany przez dotychczasowego właściciela. Nie podniósł nawet głowy, gdy zbliżyła się do nich dwójka młodych ludzi. Nie wykazywał żadnego zainteresowania rozmową, jaką prowadzili z bezlitosnym treserem, nie zaciekawił go brzęk odliczanych monet ani przekazanie łańcucha zupełnie mu nieznanemu przybyszowi.
Dopiero ten fakt zmartwił Kiliana, do tej pory wręcz podekscytowanego całym aktem sprzedaży. Krzyknął na elfa i naprężył łańcuch, ale widząc, że nie przynosi to żadnych efektów, zrezygnował. Nie chciał skrzywdzić stworzenia, które i tak przecierpiało już zdecydowanie zbyt wiele.
Bezradny spojrzał na Marron.
– I co teraz? Przecież do niczego go nie zmuszę.
– Nie do takich rzeczy bywał zmuszany – burknął Gwenol, ale szybko umilkł pod oburzonym wzrokiem dziewczyny.
– Możemy zachęcić go jakimś smakołykiem? – dopytywał Kilian. – ma jakiś ulubiony?
– Eee, żarł wszystko jak leci. Resztki z obiadu, łupiny ziemniaków, przywiędłe liście kapusty, nadgniłe owoce… Rozumiecie, specjałami go nie karmiłem.
Marron prychnęła. Podeszła do elfa i kucnęła tuż przy nim pomimo protestów Gwenola.
– Ostrożnie, dziecko, to przecież dzikus jeszcze! Tyle czasu w klatce spędził, że mu się rozum pomieszał, nie wiem, co mu może do łba strzelić!
Zignorowała go, całą uwagę poświęcając skulonemu biedaczynie.
– Chodź z nami – powiedziała cicho. – Zobaczysz, będzie ci z nami dobrze. Rozkujemy cię, wyszorujemy, ubierzemy, nakarmimy. Damy ci imię, jakie tylko zechcesz, damy ci drugie życie. Nikomu nie pozwolimy cię skrzywdzić, tylko z nami chodź.
– Nie cackaj się z nim jak z dzieciakiem, on i tak cię nie zrozumie. Chwyć po prostu za ten łańcuch, pójdzie, gdziekolwiek go zawleczecie.
– Nie słuchaj tych bzdur – dziewczyna wciąż mówiła tylko do elfa. – My tak nigdy nie zrobimy, nie będziemy zmuszać cię do niczego, do czego on cię zmuszał. On już nie ma nad tobą żadnej władzy.
– Daj spokój i zrób co ci radzę, Marron. Weźże po prostu…
Urwał, bo elf poderwał niespodziewanie głowę i zastygł już nie w apatii, a raczej niezrozumiałym dla reszty napięciu.
– Co jest? – zaniepokoił się Kilian.
Marron ostrożnie podniosła rękę, by odgarnąć z twarzy elfa włosy i wybadać, co się dzieje. Ledwie to zrobiła, sama osłupiała, ten bowiem wpatrywał się w nią szeroko otwartymi, jasnymi i niemal zupełnie przytomnymi oczami, a przy tym poruszał ustami, najwyraźniej próbując coś powiedzieć.
Nawet Gwenol zbliżył się nieco, widocznie zaintrygowany tym niecodziennym zachowaniem elfa, ten zaś zwiększył wysiłek i udało mu się wreszcie zmusić struny głosowe do zapomnianej już czynności.
– M-marron? – wydusił z siebie schrypniętym szeptem.
– To nawet on cię zna? – Gwenol nie krył zdziwienia, choć nie omieszkał nadać swemu pytaniu kpiącego tonu.
Nikt nie spieszył mu z odpowiedzią, więc trącił butem elfa, by zwrócić na siebie jego uwagę.
– Te, długouchy brudasie, znasz tę pannę?
Elf dopiero po dłuższej chwili oderwał od niej wzrok, a spojrzawszy na tresera, pokręcił głową.
– Postradaliście wszyscy rozumy – orzekł Gwenol, lecz pozostali zignorowali tę uwagę.
– Pójdziesz z Marron? – podchwycił Kilian. – Ona nic złego ci nie zrobi, naprawdę. Pójdź z dobrą panią.
Elf przytaknął mu bezgłośnie i poruszył się, próbując wstać. Nowi opiekunowie natychmiast ruszyli mu z pomocą i wspólnymi siłami dźwignęli go w górę.
– Kajdany nie będą ci już potrzebne – zadecydował Kilian. – Gdzie jest klucz, którym możemy go z nich uwolnić?
Rzucił to tak władczym tonem, że Gwenol poczerwieniał i jął pośpiesznie przetrząsać kieszenie, a gdy wreszcie znalazł sporych rozmiarów klucz, podał go młodzianowi posłusznie niczym zwykły pachołek, ogromnie zawstydzony, że zapomniał wręczyć mu go wcześniej. Kilian rozkuł elfa, a niepotrzebne okowy zwrócił bez słowa Gwenolowi.
– Chodźmy wreszcie – ponagliła Marron. – Doprowadzimy go do porządku i nakarmimy, tak jak obiecaliśmy.
Chwycili elfa z obu stron pod ręce i ruszyli, nie racząc nawet pożegnać się z Gwenolem, który stał oniemiały pod kamienicą i patrzył w ślad za nimi, trzymając w rękach ciężkie kajdany i czując się jak błazen. Nie oglądali się jednak za siebie. Kierowali się prosto do gospody, w której zatrzymał się Kilian. Nie musieli ciągnąć elfa siłą ani dalej go zachęcać, sam szedł z nimi chętnie, choć nieco chwiejnie i bardzo powoli.
Na miejsce dotarli bez przeszkód, nie wzbudzali nawet szczególnej uwagi mijanych mieszczan. Ten i ów obejrzał się za nimi, ale bez zainteresowania większego niż to, jakim zazwyczaj obdarzali przybyszów z dalekich stron noszących niespotykane w tych okolicach stroje lub jakąś intrygującą ozdobę sprowadzoną z odległych zamorskich krain. Jedynie oberżysta nie krył emocji, jakie wzbudziło w nim przybycie całej trójki.
– Na bogów! Dlaczego sprowadza zacny pan w moje porządne progi leśnego dzikusa i ladacznicę? Niech się tylko ludzie dowiedzą, a zupełnie przestaną tu zaglądać!
– Tłumów tu nie widzę – chłodno odparł Kilian – a nowi goście mają takie samo prawo do przebywania tutaj, jak ja. Milcz więc i szykuj drugi pokój, dwuosobowy. Swój oddam damie, a sam doglądać będę tego biedaka. Wymaga opieki, więc nie będę szczędził grosza na jego potrzeby. O cokolwiek dlań poproszę, w mig ma otrzymać. Dajże więc jakiejś ciepłej polewki, bo musi być głodny, a nie wiem, czy coś większego przełknie. Gdy się zaś posili, ma na niego czekać balia z ciepłą wodą.
Oberżysta przygryzł wąsa, ale pospieszył spełniać oba żądania. Choć nie w smak mu było lekceważenie, jakim darzył go zarozumiały młodzian, nie śmiał wyrzec słowa sprzeciwu, bo w istocie pieniędzy on nie żałował. Posłusznie nalał elfowi gęstej zupy i ukroił grubą pajdę chleba, po czym opuścił izbę, by uszykować kąpiel.
Kilian pomógł elfowi zasiąść za stołem, a Marron odgarnęła do tyłu jego długie, posklejane z brudu i skołtunione włosy. Upewniwszy się, że ich podopieczny potrafi posługiwać się łyżką i jest w stanie samodzielnie utrzymać ją w dłoni, zasiedli naprzeciw niego.
– Biedaku – szepnęła dziewczyna. – Gdybym się dowiedziała, kto ci to zrobił, wyprułabym mu flaki.

Niespodziewanie elf odsunął od siebie talerz i ukrył twarz w dłoniach. Jego zaniepokojeni wybawcy spojrzeli po sobie, ale nim zdążyli się odezwać, elf przemówił.