Nim ostatnia ketwa spadnie



Pałac zatrząsł się w posadach.
– Znowu wojna? O, bogowie! Czy to się nigdy nie skończy?
Królowa oderwała się od ogromnego okna, przez które spoglądała w dal, na najeżoną niezliczonymi skalnymi szpikulcami otchłań, nie rozświetloną niczym, nawet promieniami zniżającego się ku niej słońca. W drzwiach naprzeciw niej stała zgięta w ukłonie piastunka, pokorną postawą próbująca zatrzeć pamięć o słowach, które nieopatrznie wyrwały jej się przed chwilą.
– Dziecię wreszcie usnęło, Wasza Wysokość, ale obawiam się, że niedługi będzie jego sen.
Od kolejnego wstrząsu aż zadźwięczały szyby.
– Każ zaprzęgać do powozów. Niech wszyscy zgromadzą się na dole, gotowi do opuszczenia tego miejsca. Jeśli się nie pospieszymy, wszyscy runiemy w otchłań.
– Jak Wasza Wysokość sobie życzy.
Piastunka oddaliła się. Zaraz za nią salę opuściła królowa, nie zeszła jednak po schodach, lecz udała się do sąsiedniej komnaty, jedynej w całym pałacu, której wystrój nie był surowy. Zdobiły ją jasne, wymyślnie udrapowane zasłony i liczne skrzynie o miękkich obiciach i pozłacanych okuciach. Pośrodku stała przepięknie przystrojona kołyska, wyglądająca bardziej na dzieło artysty niż rzemieślnika. Królowa zbliżyła się do niej, starając się stąpać bezszelestnie.
Dziecko w istocie spało, z maleńkimi piąstkami ułożonymi po obu stronach przekręconej na bok główki. Choć było jeszcze o wiele za wcześnie, by dało się dostrzec jakiekolwiek podobieństwo do któregoś z rodziców, królowa lubiła przyglądać mu się z myślą, że mocno zaciśnięte usteczka są zapowiedzią woli równie silnej, jak jej własna, a twardy, niezmącony sen wróży niespotykany spokój ducha. Uśmiechnęła się i delikatnie pogładziła jedną z piąstkę, niemal zupełnie się zapominając.
Dopiero trzeci potężny wstrząs przypomniał jej o zagrożeniu. Bez wahania porwała dziecko na ręce i otuliwszy je kocykiem wypadła z komnaty. W następnej chwili pędziła w dół po schodach, przyciskając budzące się właśnie niemowlę do siebie i gładząc je po główce. Ponaglała napotykaną po drodze służbę, która kręciła się jeszcze niespokojnie, usiłując naprędce spakować swój dobytek. Nie było czasu na ratowanie kosztowności, sama też nie zatrzymywała się ani na moment. Zbiegła na najniższe piętro, gdzie znajdowały się stajnie i powozownie.
Tak jak w większości pałacowych pomieszczeń, jedna ze ścian głównego holu była przeszklona od posadzki po sam pułap, a wpadające przezeń promienie słońca oświetlały niecodzienne zamieszanie. Cienie krzątających się przy powozach postaci wydłużały się niemal z każdą chwilą, podobnie jak te rzucane przez niespokojnie rzucające łbami skrzydlate rumaki, lecz wyprowadzonych, gotowych do odlotu powozów wciąż przybywało. O wiele lepszy był krótki lot w ciemności w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca niż nigdy się nie kończący upadek w bezdenną czeluść.
Nikt zdawał się nie zwracać uwagi na to, co działo się tuż przed bramą pałacu. Królowa wiedziała jednak dobrze, że wszyscy są świadomi rozgrywających się tam scen, a pozorny spokój maskuje obawę, by czynione przez nich wysiłki nie okazały się daremne.
Należało działać szybko. Z góry dobiegał już tupot niezliczonych stóp strwożonej służby.
– Niech wszyscy ustawią się czwórkami i zajmują kolejno przygotowane powozy! – krzyknęła królowa. – Do każdego z nich zostanie przydzielony woźnica i dwóch łuczników. Z ketwami nie ma żartów.
Cofnęła się, by ustąpić miejsca napływającemu tłumowi. Kołysząc dziecko, które przebudziło się już na dobre i zaczęło płakać, jeszcze raz spojrzała w rozciągającą się przed bramą przestrzeń.
Ketw kłębiło się na niebie sporo, choć nie były to typowe oddziały do walki. Te upiorne powietrzne bestie o szkaradnych twarzach i ostrych szponach tym razem nie uderzały we właściwy sobie sposób, w jaki zazwyczaj spadały na śmiertelników jako zesłana przez bogów kara. Nie, tym razem zbijały się w większe grupy, by unosić w górę potężne bloki skalne, odfruwać wraz z nimi na pewną odległość i ruszać z powrotem w dzikim pędzie, ciskając nimi w szpikuje, na którym osadzony był pałac, i rozpraszając się na wszystkie strony. Bloki były naprawdę ogromne, prawdopodobieństwo zrzucenia całej budowli wraz ze wszystkimi jej mieszkańcami nie było więc małe, ale dzięki temu równie ogromny był wysiłek wkładany w natarcie, a celność nie najlepsza, dzięki czemu pociski z rzadka tylko trafiały w szpikulec.
Niemniej jednak należało opuścić pałac. Kilka powozów było już zapełnionych, czekały teraz na dalsze instrukcje. Królowa odszukała wzrokiem dowódcę straży i podeszła do niego, nie przestając kołysać wciąż płaczącego dziecka.
– Piastunka już w powozie?
– Nie, nie chciała jeszcze uciekać. Stanęła tam, żeby dopilnować ilości wsiadających.
– Doskonale. Niech sama zaczeka, aż pozostali odlecą i wsiądzie do mojego powozu. Będę jej potrzebować. Ciebie też, Isemen.
Dowódca skłonił się w podzięce za to wyróżnienie.
– Dokąd Wasza Wysokość rozkaże się udać?
– Niech wszyscy skierują się na Zachodni Płaskowyż. Jest tam wystarczająco dużo miejsca, by mogli ukryć się w głębi, jeśli nie znajdą schronienia wśród osadników. My jednak odłączymy się od nich.
– Ależ Wasza Wysokość, to nierozsądne przedzierać się samotnie przez chmarę tych demonów!
– Zaufaj mi, proszę. Wiem, co robię. Czy podczas wojny choć raz się na mnie zawiodłeś?
Dziecko umilkło na chwilę. Królowa nawet na nie nie spojrzała. Tak długo wpatrywała się w dowódcę wzrokiem czystym i szczerym, aż potrząsnął głową.
– Nigdy, Wasza Wysokość. Nigdy.
– Wydaj więc instrukcje swoim ludziom i każ otwierać bramy.
Isemen posłusznie przywołał straż i powtórzył rozkaz królowej. Wznieśli dłonie do czół na znak, że zrozumieli, po czym rozdzielili się tak, by na każdy powóz przypadało ich trzech – po jednym woźnicy i dwóch łuczników. Reszta miała eskortować uciekinierów, dosiadając wierzchem swych własnych rumaków, o wiele szybszych i zwrotniejszych od tych pociągowych.
Gdy byli wreszcie gotowi, a przywołana piastunka zajęła miejsce w niewielkim królewskim powozie, przeszklone skrzydła bramy rozwarły się. Spomiędzy nich wystrzeliły pierwsze powozy. Zaskoczone ketwy rozproszyły się, choć tylko nieliczne z nich zostały ranione strzałami.
Szpikulec był już mocno uszkodzony. Ciskane weń skalne bloki uczyniły sporą wyrwę, wciąż jednak trwał w swoim miejscu, nie łamiąc się ani nie chwiejąc. Głaz, który miał przesądzić o losie pałacu, spadał w otchłań. Ketwy musiały ostro zanurkować, by pochwycić go i znów wydźwignąć na odpowiednią wysokość. To pozwoliło kolejnym powozom opuścić pałac i bez przeszkód udać się w kierunku majaczącego w oddali Zachodniego Płaskowyżu.


Bogini Esmel, surowa strażniczka porządku i sprawiedliwości, o której powiadano, że kara jej była nieunikniona, warknęła jak rozjuszone zwierzę. W następnej chwili zerwała ze ściany zwierciadło i roztrzaskała je o posadzkę, zupełnie jakby to z jego winy przedstawiona w nim wizja okazała się niepomyślna. W ślad za nim ciśnięty został także ozdobny wazon i kilka pustych kielichów.
Odgłos tłuczonego szkła zbudził drzemiącego na leżance Tagenniego. Uchylił on z wolna powieki, a widząc, co się święci, podniósł się niespiesznie, odrzucił do tyłu mieniącą się perłowo taflę długich włosów i usiadł nienaturalnie prosto i sztywno, obserwując poczynania targanej gniewem bogini.
– Znów ci umknęli? – spytał bez żadnych wstępów, bezbłędnie odgadując, co ją tak wzburzyło.
 Nie odpowiedziała. Chodziła po całej komnacie, powiewając luźną czarną szatą i wstrząsając raz po raz głową przystrojoną koroną lśniących czarnych warkoczy. Nie rzucała już przedmiotami, ale wciąż nie mogła się uspokoić, jakby dręczyły ją myśli o tym, co w jej planie zawiodło. Tagenni obserwował ją dłuższą chwilę, lecz nie odezwał się słowem, bo ledwie otworzył usta, drzwi prowadzące do komnaty rozwarły się z hukiem, a do środka niczym gwałtowny zimowy wicher wtargnął trzeci z bogów.
Jak zwykle wyglądał niechlujnie. Jego odzienie było w zmięte, a krzywo przystrzyżona czupryna zmierzwiona, jakby w istocie umknął właśnie przed zawieruchą. Przebiegł dzikim wzrokiem po obecnych w sali, a jego pobrużdżone licznymi zdobytymi w walce bliznami rozjaśnił szeroki uśmiech.
– A jednak wykpili wasze ketwy i uciekli z pałacu? – rzucił wesoło.
Esmel zatrzymała się i zacisnęła pięści.
– Czyżbyś maczał w tym palce, Rakashi?
Przypominający zwykłego włóczęgę i awanturnika bóg pochylił się nad rozbitym wazonem i wyjął spomiędzy odłamków biały kwiat o długiej łodydze.
– Wiem, jak to mogło wyglądać, moja droga – powiedział, unosząc go ku twarzy – ale tym razem nie miałem z tym nic wspólnego. Owszem, kocham chaos, zgiełk bitwy i rozlew krwi, ale to nie ja kazałem im uciekać. Wiesz, ludzie bywają o wiele sprytniejsi, niż nam się wydaje. Nie we wszystkim potrzebują boskiej pomocy.
Esmel pozostała jednak głucha na jego wywody.
– Fatie – rzekła stanowczo. – Musiały tam być fatie.
– Wówczas dostrzegłabyś je w swoim zwierciadle – zauważył Tagenni.
– Właśnie – podchwycił Rakashi, odrzucając kwiat na pobliską ławę. – Ich blasku nie sposób przeoczyć. Gdyby któraś tam była, ketwy bez namysłu rzuciłyby się, by ją rozszarpać.
– Ale tylko fatie są w stanie sprawić, że ludzie potrafią nam się przeciwstawić – upierała się Esmel.
– Czyżby? – Tagenni uniósł jedną brew. – Nie przypominam sobie, by w ostatnim powstaniu ludzkości brała udział choć jedna fatia, a sama widzisz, jak się to zakończyło.
– Zajęli twój pałac – przypomniał jej Rakashi – który, nawiasem mówiąc, postanowiłaś strącić w otchłań. Dziwny sposób ataku, ale zgaduję, że mury wciąż są chronione potężnymi zaklęciami, więc nic nie jest w stanie ich skruszyć, a ketwy nie mogą wtargnąć do środka. Ale naprawdę nie dało się tego rozwiązać w bardziej… honorowy sposób?
Usiadł wprost na ławie, przyglądając się jej badawczo. Nawe jeśli Esmel zawstydziła się swoich decyzji, nie dała tego po sobie poznać.
– Żaden śmiertelnik nie ma prawa stąpać po posadzkach przeznaczonych dla naszych boskich stóp. Mamy prawo sięgnąć po każde środki. Poza tym wojna nie została zakończona, a za to, że ośmielili się podnieść na nas miecze, czeka ich kara. Wszystkich bez wyjątku poślę do twojego królestwa, Tagenni.
– Zaszczytem będzie przyjąć tak dzielnych wojowników, szczególnie gdy zginą w walce o słuszną sprawę.
– Słuszną sprawę? Kpisz sobie ze mnie, czy podważasz słuszność moich racji?
Tagenni nie odpowiedział. Poruszył się tylko nieznacznie, po raz pierwszy od początku tej rozmowy, i oparł łokieć o wezgłowie leżanki, dłonią dotykając twarzy, nic jednak nie powiedział. Zniecierpliwiona Esmel znów poczęła krążyć po komnacie.
– Kto występuje przeciwko bogom, ten musi zginąć – orzekła. – To jedyna słuszna kara za tak ogromną winę.
– Czemu więc tak długo z nią zwlekałaś?
Rakashi uśmiechnął się drwiąco i rozsiadł wygodniej, opierając ubłocony but o czyste siedzisko stojącego obok krzesła. Ten widok musiał zmrozić krew w żyłach Tagenniego, on jednak nie dał tego po sobie poznać, poprzestając na uniesieniu białych brwi i wstrzymaniu na chwilę oddechu. Esmel tymczasem nie zwróciła na to uwagi, zajęta własnymi myślami.
– Dobrze wiesz, dlaczego czekałam. Wybili mi prawie wszystkie ketwy. Musiałam zaczekać, aż wykluje się dostateczna ilość nowych, by tym razem postrącać ich wszystkich z każdego szpikulca i płaskowyżu.
– Przed chwilą mówiłaś o śmierci. Jeśli tylko ich strącisz, biedny Tagenni nie otrzyma nowych dusz do swojego królestwa, bo w otchłań można spadać bez końca. Nie roztrzaskają się o dno, skoro go nie ma.
– Umrą, spadając –sprostował Tagenni. – Niejeden trafił do mnie właśnie z otchłani, zdziwiony, że zamiast wiecznego lotu czeka tam śmierć z wyczerpania.
Rakashi pokiwał w zamyśleniu głową.
– W takim razie to całkiem dobry plan.
Esmel rzuciła mu piorunujące spojrzenie, aż uchylił się, jakby w ślad za nim cisnąć miała kielichem.
– Czasami mam ochotę ciebie tam strącić – wycedziła przez zęby.
– To na niewiele by się zdało – zauważył Tagenni. – Zważ, że ketwy, choć podlegają głównie tobie, służyć mają nam wszystkim. Czy by tego chciał, czy nie, któraś z nich ruszyłaby mu na pomoc i wyciągnęła go, choćby trwać to miało wiele dni.
– Mimo wszystko kiedyś z pewnością tego spróbuję.
Wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Najpewniej chciała odnaleźć inne zwierciadło, bo choć zdarzenia biegły nie do końca po jej myśli, wolała zachować nad nimi kontrolę, by właściwie zaplanować dalsze działania.


Skalny blok był już na odpowiedniej wysokości, gdy królewski rydwan wzbił się w powietrze. Ketwy zdążyły się dobrze rozpędzić, nim spostrzegły, że ich działanie jest bezcelowe, ale było już za późno, by wyhamować lot. Przeszło dwadzieścia powozów znikało w dali, zostawiając skrzydlate demony daleko w tyle, niemal nie pozostawiając im szans na podjęcie pościgu.
Szpikulec nie wytrzymał ostatniego uderzenia. Wyrwa była zbyt duża, złamał się więc jak trzcina, a opustoszały pałac runął w głąb nieprzeniknionej czeluści. Ketwy zawyły triumfalnie, dumne, że udało im się wykonać rozkaz ich surowej pani.
Nagle jedna z nich zaskrzeczała dziko, wskazując coś rozproszonym towarzyszkom. Choć wiedziały dobrze, że uciekinierzy oddalali się bezpiecznie ku stabilniejszym wzniesieniom, ich prawdziwy cel był całkiem blisko. Maleńki rydwan wciąż był dobrze widoczny na tle ciemniejącego niego.
Ketwy nie wahały się ani chwili. W mig pojęły, co należało zrobić. Czarne, skórzaste skrzydła załopotały, gdy cała chmara rzuciła się na wschód. Nieznanym śmiertelnikom szóstym zmysłem te szkaradne boskie wysłanniczki odebrały bowiem nowy rozkaz od najpotężniejszego spośród ich panów, który do tej pory zdawał się zupełnie nie interesować sprawą toczącej się wojny.
Królewskie rumaki były szybkie i dobrze wyszkolone, ale nie mogły się równać z mknącymi jak śmiercionośny wiatr ketwami. Odległość dzieląca je od demonów malała z każdą chwilą. Widząc to, Isemen zaklął paskudnie, a piastunka poczęła załamywać ręce i głośno lamentować.
– Przestań się mazać – rzuciła królowa, podając jej niemowlę, też krzyczące wniebogłosy. – Nie dostaną nas w swoje ohydne łapska. Ani nas, ani naszych martwych ciał.
Wyrwała lejce z rąk dowódcy straży.
– Strzelaj! Niech wszystkie, co do jednej, pospadają w otchłań.
Isemen posłusznie naciągnął łuk i wycelował. Po chwili najbliższa ketwa szarpnęła się dziko, trafona strzałą, i runęła w przepaść. Przerażona jej nieludzkim agonalnym wrzaskiem piastunka pobladła i skuliła się, tuląc dziecko, by skryć się za krawędzią rydwanu. Wkrótce do pierwszej ketwy dołączyły dwie kolejne.
– Tak jest. Postrącaj je do piekieł, z których powstały.
Królowa szarpnęła mocno lejce, zmuszając konie do wykonania niezrozumiałego manewru.
– Wasza Wysokość zgubi nas wszystkich – zaskamlała piastunka. – Uciekajmy lepiej na jakiś płaskowyż, gór, cokolwiek, ale, na bogów, nie wirujmy tak pośrodku tej pustki!
– Ma rację – krzyknął Isemen, mierzący właśnie do pędzącej wprost na nich bestii. – Dopiero po wylądowaniu będziemy bezpieczni.
– Dopadną nas, gdziekolwiek się skryjemy – nad wyraz spokojnie odparła królowa. – Musimy wybić je wszystkie, jeśli sami chcemy przeżyć, i zwodzić je dopóki możemy. Pod żadnym pozorem nie wolno nam uciekać zbyt długo w tym samym kierunku. Dopadłyby nas w mgnieniu oka.
– Czemu więc pozostałych Wasza Wysokość wyprawiła prosto na zachód?
– Bo to nie ich miały zgładzić te demony.
Kolejny ostry nawrót uniemożliwił oddanie celnego strzału. Isemen przysiadł na chwilę, sam zaskoczony nie mniej niż ketwy.
– Aż tak owładnęła nimi żądza zemsty i chore poczucie sprawiedliwości, że nie spoczną, póki wspólnie nie rozerwą na strzępy tej, która wznieciła powstanie i poprowadziła całą wojnę?
Królowa pokręciła w milczeniu głową. Otworzyła usta, ale zamiast odpowiedzi wyrwał się z nich zdumiony okrzyk. Tuż nad głową piastunki do rydwanu przybiła pierwsza ketwa, już sięgająca szponami w głąb.
Bez chwili wahania kólowa przerzuciła lejce do jednej ręki, wyszarpnęła zza paska Isemena długi nóż i cięła po uczepionej krawędzi rydwanu łapie. Następny cios rozpruł gardło potwora, a zaledwie ten zniknął z pola widzenia, rumaki znów zostały zmuszone do zmiany kierunku. Nie czekając, aż ustabilizują lot, Isemen wstał i posłał w otchłań trzy kolejne ketwy. Wciąż było ich o wiele za dużo, by mieć nadzieję na zwycięstwo.
– Musimy wylądować – rzekł z naciskiem. – To nie ma sensu, w powietrzu nie mamy z nimi szans.
Królowa chciała mu odpowiedzieć, ale nie dał jej dojść do słowa.
– Ja pokieruję rydwanem, ty strzelaj. Wiem, że to ja jestem celniejszym łucznikiem, ale powożę też znacznie lepiej. Trzeba nam skupić się nie na zadawaniu śmierci, a na ratowaniu własnego życia.
Skinęła głową i przystała na tę zmianę, nie zważając na poważnie uchybienie etykiecie. W czasie bitwy takie bzdury nie miały znaczenia, co więcej, nawet w ciągu kilku miesięcy pokoju królowa nie miała mu za złe, gdy czasem zapomniał się w mowie. Wszak jeszcze całkiem niedawno byli przyjaciółmi, ramię w ramię walczącymi z boską armią o poprawę losu całej ludzkości. Protestowała nawet, gdy wdzięczny lud postanowił wynieść ją na tron w podzięce za ogromne zasługi, ale zrozumiała, że potrzebują kogoś, kto będzie im przewodził nie tylko w czasie zaciętych walk, lecz także w czasie odbudowywania cywilizacji tłumionej dotąd twardą ręką równie potężnego, co kapryśnego boga, nierzadko wspomaganego w swych poczynaniach przez trójkę innych nieśmiertelnych. Wiedziała też lepiej niż ktokolwiek inny, że czas ostatecznej rozgrywki między ludźmi a bogami jeszcze nie nadszedł. To ona poruszyła całym światem, by zebrać armię, ale ostateczny cios zadać miał ktoś inny.
Rzuciła krótkie spojrzenie kołysanemu przez piastunkę dziecku. Nie dała się jednak opanować wzruszeniu. Odwróciła się, by bez lęku przyjąć wściekły wzrok nadciągającej ku niej ketwy i w mgnieniu oka przeszyła ją strzałą.
– Nie spocznę, póki ostatniej z was nie strącę z nieboskłonu – powiedziała ze spokojem. – Nim ostatnia ketwa spadnie, nie skończy się ta wojna!
Następny demon ruszył na spotkanie śmierci. Słowa królowej nie zrobiły jednak na nich żadnego wrażenia, ich atak nie stał się ani odrobinę mniej lub bardziej zacięty. Wciąż usiłowały zbliżyć się na wystarczającą odległość, by dosięgnąć któregoś ze zbiegów. Wreszcie jednak spostrzegły, że nie przynosi to żadnych efektów, nie licząc kilkunastu poskręcanych z bólu czarnych ciał skazanych na niekończący się upadek w otchłań, wobec czego zmieniły nieco taktykę.
Rydwan mknął teraz prosto przed siebie, kierowany wprawną ręką znającego dobrze te tereny Isemena, ketwy zrównały się więc z nim bez trudu. Otoczyły go ze wszystkich stron, nie mogąc zbliżyć się zanadto, ale jednocześnie przez swoją niebezpieczną bliskość starając się narzucić mu najkorzystniejszy dla siebie kierunek lotu. Przerażona piastunka nie wydawała już z siebie żadnego dźwięku, przyciskając do piersi dziecko, które również umilkło. Królowa bez słowa kontynuowała posyłanie ketw do piekieł, starając się nie zważać na fakt, że miejsce każdej strąconej bestii natychmiast zajmuje nowa, a cała chmara coraz ciaśniejszymi kręgami opasuje rydwan. Jeden tylko Isemen nie przestawał wyrzucać z siebie potoku okropnych bluźnierstw.
Ketw było zbyt wiele i coraz śmielej jęły sobie poczynać, widząc swoją niezaprzeczalną przewagę. Podfrunęły zupełnie blisko rumaków i rozharatały skrzydło jednego z nich, zanim królowa zdążyła zdjąć je wszystkie, a ocalałe z tej akcji demony czym prędzej cofnęły się w swoje szeregi, zanosząc się szyderczym śmiechem.
Isemen ryknął wściekle, gdy wbrew jego wysiłkom rydwan się zakołysał, po czym zaczął opadać na jedną stronę. Raniony rumak bezskutecznie próbował utrzymać w powietrzu zarówno siebie, jak i cały powóz. Wyraźnie opadał z sił i lada chwila mógł zawisnąć bezwładnie na uprzęży, stając się tylko zawadzającym ciężarem, Starając się za wszelką cenę ratować sytuację, Isemen szarpnął mocno lejce, zmuszając pozostałe konie do gwałtownego skrętu, by nieco odciążyć ranione zwierzę.
Uderzyli prosto w zbitą ścianę ketw. Broniły się one jak mogły, tnąc ostrymi pazurami i kłapiąc szczękami, ale były zbyt zaskoczone, by działać racjonalnie. Rumaki przebiły się przez nie, zasypując załogę rydwanu mnóstwem straconych piór, a nawet strzępkami czarnej skóry oderwanej kopytami uderzającymi na oślep w szalonym pędzie. Tym razem nie polała się jednak krew, a uciekinierzy wreszcie wyrwali się na otwartą przestrzeń, zmierzając ku majaczącemu w oddali sporemu wzniesieniu.
Królowa szybko oceniła odległość i uważnie przyjrzała się zmaganiom rannego rumaka.
– Trzeba go odciąć – stwierdziła zimno. – Będzie nas ściągał w dół, a pozostałe konie nie udźwigną całego ciężaru dostatecznie wysoko.
Isemen zacisnął mocno wargi, nie chcąc przyznać, że się nie myliła. Bądź co bądź, były to najlepsze konie z całej stadniny, szkoda byłoby tracić jednego w taki sposób. Zanim zdążył odpowiedzieć, piastunka wychyliła się ze swego kąta.
– Wasza Wysokość chce skazać to biedne zwierzę na śmierć? – spytała z niedowierzaniem w głosie. – Nie możemy o tym decydować. Póki jest nadzieja, że z tego wyjdzie, trzeba o niego walczyć! Wylądujemy i opatrzymy jego ranę, a wtedy…
– Nie zrobimy tego – ucięła królowa. – Nawet jeśli uda nam się bezpiecznie wylądować, ten biedak niechybnie roztrzaska się o skały. Zresztą sama chyba widzisz, że nas spowalnia. Jeśli szybko się go nie pozbędziemy, ketwy dogonią nas szybciej, niż myślimy, a wówczas nie wyrwiemy im się tak łatwo.
– Ale to się nie godzi! Życie biednego stworzenia tak poświęcać…?
– Wyżej stawiasz los jednego zwierzęcia od żywotów całej naszej czwórki?
Piastunka nie odpowiedziała. Bijący się dotąd z myślami Isemen odwrócił się do zajętych sprzeczką kobiet.
– Tnij – rzucił krótko.
Bez zbędnych ceregieli, choć z pewnym wysiłkiem, królowa przecięła uprząż zabranym mu wcześniej nożem. Rumak opadł ciężko jak kamień, porywając wraz z sobą nieostrożną ketwę, o którą zawadził w locie. Uwolniony od balastu rydwan wzbił się nieco wyżej i przyspieszył, choć ciągnięty przez trójkę dwójkę koni nie mknął tak szybko, jak wcześniej. Zdezorientowane demony nie pozostawały długo w tyle, w mig podjęły na nowo pościg i ponowiły natarcie.
– Zestrzel tak wiele, jak tylko zdołasz! Lada chwila wylądujemy, a na twardym gruncie walka będzie dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co tu się dzieje.
Ostro zacięte rumaki zdwoiły wysiłki i pognały co tchu ku wyraźnie już widocznemu ogromnemu wzgórzu. Ketwy też nie próżnowały. Już niemal dościgały rydwan mimo tego, że nie leciały prosto, lecz zdawały się falować w powietrzu, to unosząc się, to opadając, czasem skręcając nieznacznie na boki, przez co trudniej było je trafić. Coraz rzadziej spadały w czeluść, jednocześnie coraz bardziej się zbliżając.
Niespodziewanie wszystkie zanurkowały, znikając pod rydwanem. Piastunka poruszyła się niespokojnie, niepewna, co tym razem knują demony. Królowa i Isemen to wiedzieli.
– Mocno się czegoś złapcie! – krzyknął dowódca straży. – Znam ten manewr aż za dobrze.
Wszyscy chwycili się czego mogli, by uniknąć wyrzucenia w górę, gdy skrzydlate bestie naparły ze wszystkich sił od dołu. Po chwili powtórzyły atak, tym razem uderzając z lewej strony.
– Roztrzaskają nas! – zawyła piastunka.
– Nic podobnego – zapewnił Isemen. – Chcą nas po prostu wytrząsnąć.
W istocie, ketwy uderzyły jeszcze kilkakrotnie. Jedna z nich, zamiast odlecieć, uczepiła się rydwanu, pełznąc ku kryjącej się w głębi piastunce. Pozostałe nie przerywały natarcia, nie pozwalając królowej sięgnąć po łuk.
– Dziecko! – wrzasnęła przerażona. – Trzymaj dziecko i pod żadnym pozorem nie wypuszczaj!
Niestety, było już za późno. Ketwa rzuciła się na piastunkę, dotkliwie ją kalecząc i bez większego trudu wyszarpując niemowlę z jej objęć. Dokonawszy zaś, czego chciała, zerwała się do odlotu.
Lekceważąc wszelkie niebezpieczeństwo, królowa podniosła się z okrzykiem rozpaczy i przypadła do krawędzi rydwanu. Zaraz też nań wskoczyła, bo tylko tak mogła dosięgnąć uciekającego potwora.
– Siadaj z powrotem, dziecko jest stracone! Chcesz podzielić jego los?
Królowa zdawała się nie słyszeć głosu Isemena. Pochwyciła brzeg czarnego skrzydła i pociągnęła ku sobie obiema dłońmi z siłą, która ją samą zaskoczyła. Ketwa próbowała jej się wyrwać, ale zawyła dziko, gdy poczuła, że jej skrzydło zostało mocno naderwane. Zakołysała się w powietrzu, rozpaczliwie próbując utrzymać się w górze. Pociągnęłaby za sobą i królową, gdyby Isemen nie złapał jej mocno wpół i nie ściągnął siłą w głąb rydwanu.
Ranny demon nie był zdolny do dalszego lotu, tak samo jak rumak z rozprutym skrzydłem. Po krótkiej szamotaninie, której przyglądały się bezlitośnie jego współtowarzysze, runął bez sił w przepaść.
– Moje dziecko – jęknęła królowa. – Zabrała mi moje dziecko! Nie mogę go tak zostawić.
– Siedź.
Isemen przytrzymał ją mocno, nie pozwalając jej się podnieść. Wolną ręką sięgnął ku piastunce, przyciągając ją bliżej i osłaniając obie własnym ciałem.
Zderzyli się z twardym podłożem zupełnie niespodziewanie. Rydwan rozpadł się doszczętnie, a oni potoczyli się po skale. Konie, którym widok zbliżającego się wzniesienia przesłaniały kłębiące się wszędzie ketwy, nie były w stanie wytracić zawczasu nadmiernej prędkości.


W komnacie panowało uporczywe milczenie. Władca krainy umarłych nigdy nie odzywał się, gdy nie widział w tym wyraźnego celu. Mógł zatem milczeć godzinami, niezależnie od tego, czy w pobliżu był któryś z  nieśmiertelnych, czy też on sam znajdował się we własnym królestwie, otoczony przez tysiące błąkających się tam dusz.
Rakashiemu, który przywykł do hałasu, ożywionych rozmów i radosnych uczt, a najbardziej do sprzeczek, nie podobał się taki stan rzeczy. Nie mógł jednak znaleźć tematu do rozmowy godnej uwagi najbardziej powściągliwego z bogów. Zeskoczył z ławy i pokręcił się po urządzonym z niebywałym smakiem pomieszczeniu. Jego wzrok przykuła amfora pełna szlachetnego trunku, stojąca na jednej z półek. Nalał sobie szczodrze do wysokiego kielicha ocalałego z niedawnego pogromu i odwrócił się do Tagenniego.
– Zdrowie Esmel – powiedział, wznosząc kielich. – Oby nigdy ketw jej nie brakło.
Milczący bóg nawet się nie poruszył, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, choć przyglądał się Takashiemu badawczo.
– Nie napijesz się ze mną? No cóż, skoro, nie chcesz, nie będę nalegał.
Opróżniony jednym haustem kielich powrócił na miejsce. Zaledwie jednak jego postawa dotknęła niskiego stolika, począł nieznacznie drżeć. Rakashi rozejrzał się nerwowo. Już po chwili drżały wszystkie szklane naczynia, których nie tknęła ręka Esmel, a wkrótce dołączyły do nich ozdobne sprzęty na których stały. Niebawem również ściany jęły się trząść.
W szeroko otwartych czarnych oczach Rakashiego odbiło się szczere przerażenie.
– Oszalała? Teraz i ten pałac chce strącić?
– To nie Esmel.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
Rakashi odwrócił się do wciąż siedzącego na leżance władcy umarłych.
– Tak. Kerammi musiał obudzić się z letargu.
Rozmiłowanym w chaosie i przelewie krwi, pozornie nieulęknionym nieśmiertelnym wstrząsnął niepohamowany dreszcz. Począł krążyć niespokojnie po komnacie wzburzony bardziej niż Esmel przed niespełna kwadransem.
– To niemożliwe – powtarzał. – To po prostu niemożliwe.
Porwał ze stolika amforę i powrócił na ławę. Zasiadłszy tam, pociągnął spory łyk, nie zważając na ściekające mu po brodzie wino.
– Dlaczego? – spytał krótko Tagenni.
– Sam dobrze wiesz.
Rakashi potrząsnął głową i znów się napił. Tym razem otarł usta rękawem, nim przemówił ponownie.
– Tyle czasu spędził pogrążony w półśnie. Po co miałby się z niego wyrywać? Teraz, po wojnie, gdy nikt nie składa mu hołdów ani ofiar, których tak się domagał, świat nie będzie mu przyjazny. Nikt go tam nie potrzebuje.
– Ale on potrzebuje świata.
– Prawda. Po co więc budzi się teraz, gdy nikt o nim prawie nie pamięta? Czyżby chciał gniewem przypomnieć ludziom o sobie, by wymóc na nich posłuszeństwo? Nikt już nie odda mu czci.
Tagenni powolnym ruchem oderwał rękę od twarzy, by podeprzeć nią podbródek. Jego rozmówca umknął mu wzrokiem i do reszty opróżnił amforę.
Niespodziewanie wszystko znieruchomiało. Rakashi rozejrzał się niepewnie i odstawił ostrożnie naczynie, po czym wstał. Aż podskoczył, gdy drzwi komnaty szczęknęły, a do środka ktoś wszedł. Zdziwił się jednak i zaraz uspokoił, bo spodziewał się ujrzeć Kerammiego, tymczasem była to tylko rozjuszona Esmel.
– To twoja wina! – krzyknęła, celując palcem prosto w pierś Rakashiego. – Wiedziałam, od początku wiedziałam!
– Nic nie zrobiłem – zaparł się zaraz oskarżony. – To nie ja zbudziłem Kerammiego. Nawet mnie nie było w jego komnacie.
– Po tym, co zrobiłeś, rzeczywiście lepiej, byś się do niego nie zbliżał – stwierdził Tagenni.
Rakashi zerknął na pustą amforę, jakby w niej szukał ratunku. Nadal miał nadzieję, że uda mu się ze wszystkiego wyłgać.
– O czym wy mówicie?
– O dziecku.
Zbladł i tylko wymamrotał coś niewyraźnie.
– O twoim dziecku – podkreśliła Esmel. Zaraz jednak spojrzała zdziwiona na Tagenniego. – A ty skąd o nim wiesz?
Pan zaświatów nie odpowiedział, nie spuszczając z oka winowajcy.
– Jak zamierzasz się z tego wytłumaczyć? – spytał chłodno. – I kiedy zamierzałeś nas o tym fakcie poinformować?
– Nigdy – odburknął Rakashi. – Sprawa została dawno rozwiązana. Nie rozgrzebujcie tego, to przeszłość.
– Och, czyżby?
Esmel zbliżyła się i skrzyżowała ramiona, zadzierając wysoko głowę, jakby chcąc okazać w ten sposób swoją przewagę, ale Rakashi nie dał za wygraną.
– Dobrze, przyznaję, miałem krótki romans ze śmiertelniczką, ale, na brodę Kerammiego, przysięgam, że własnymi rękami zabiłem owoc tej miłości.
– I właśnie w tym tkwi cały problem.
– Co masz na myśli?
– Wszystko miało miejsce przed wojną, zgadza się? Nie przyszło ci do głowy, że jeśli uwiedziesz tę buntowniczą dzikuskę, a potem, zamiast pozwolić jej wychować tego bękarta, po prostu go zgładzisz, ona uzna to za ostateczny dowód niegodziwości bogów i pretekst do wszczęcia wojny? Tak, to właśnie twoja kochanka stanęła na czele armii, która skazała nas na wygnanie.
– Jest jeszcze jeden problem – wtrącił Tagenni.
Spojrzeli na niego zdziwieni tym bardziej, że powstał i niespiesznym krokiem podszedł do okna. Czekali w napięciu, nawykli do tego, że nigdy nie przemawiał na próżno. Jeśli twierdził, że wiedział o wiele więcej niż oni, w rzeczy samej tak właśnie było.
– Dusza dziecka trafiła do mego królestwa -  rzekł wreszcie, wciąż odwrócony do nich tyłem – lecz krótko po wojnie je opuściła.
– Co to znaczy? – spytała Esmel. – Przecież nie mogło ot tak powrócić do świata żywych.
– Owszem, mogło. Zastanówcie się chwilę: czy obecna królowa walczyła przeciwko nam, będąc brzemienną? Nie, dobrze wiecie, że nie ustępowała w boju swym najlepszym żołnierzom. Nie umknął też zapewne waszej uwadze fakt, iż od bodaj czterech miesięcy piastuje ona niemowlę.
– To samo, którego broniła jak lwica przed moimi ketwami?
– I które spada właśnie w otchłań.
Esmel krzyknęła i poniewczasie zasłoniła usta dłonią. Rakashi zaś wyraźnie się uspokoił.
– Zatem problem rozwiązany.
Tagenni odwrócił się ku niemu. Jego spojrzenie tak zatrwożyło siewcę chaosu, że cofnął się, trącając znajdującą się za nim ławę.
– Nic nie zostało rozwiązane! – zagrzmiał. – Skoro pierwsza utrata dziecka pchnęła twoją kochankę do wzniesienia na nas miecza, tym razem nie poprzestanie na wygnaniu nas z bezpiecznego schronienia. Znajdzie sposób, by pozbyć się nas na dobre i raz na zawsze uwolnić ludzkość spod boskiej władzy.
– A skoro raz udało jej się wskrzesić swoje dziecko, nic nie powstrzyma jej przed tym, by zrobić to po raz kolejny – zauważyła Esmel. – Co, jeśli ono wreszcie dorośnie i samo zwróci się przeciw nam?
– Otóż to. Zwykłym ludziom udało się pokonać nas w bitwie, zatem jeśli po ich stronie stanie półbóg, nasz los będzie przesądzony.
Rakashi nie krył zdenerwowania. Nigdy nie podejrzewał, że chwila zapomnienia może go tak wiele kosztować. Usilnie próbował znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.
Nagle doznał olśnienia.
– Kerammi się obudził! – krzyknął z ożywieniem, lecz oni nie podzielili jego entuzjazmu.
– Doprawdy, nie sądziłem, że tak szybko dotrze do ciebie ta wiadomość – rzekł Tagenni lodowatym tonem, po czym wrócił na swoją leżankę.
– Chciałem powiedzieć, że to zmienia postać rzeczy. Zapewne wie o wszystkim, a znając jego nieugiętą wolę, można odgadnąć nietrudno, że zrobi wszystko, by nie dopuścić do najgorszego. Nie uważacie, że zanim do czegokolwiek dojdzie, Kerammi zmiecie z powierzchni ziemi nie tylko dziecko, ale też królową i wszystkich, którzy mogliby przywrócić im życie lub chociaż kontynuować ich dzieło?
Tagenni, który zdążył już usiąść, zmierzył go zupełnie pozbawionym emocji wzrokiem.
– Oby stało się tak, jak mówisz.


Konie przyjęły na siebie niemal cały impet uderzenia, wymagały więc natychmiastowej pomocy. Podjął się tego Isemen, bo piastunka, nie mając dostatecznej wiedzy i wprawy, mogła tylko przeszkadzać, a królowa wciąż były w zbyt dużym szoku, by zdołała mu pomóc. Oddała mu tylko swój płaszcz, by użył go do wykonania opatrunków, i usiadła nieopodal, pogrążając się w apatii. Dowódca, upewniwszy się, że nie siedzi zbyt blisko krawędzi skały, nie poświęcał jej więcej uwagi. Rzucić się na ketwy nie mogła, te wciąż kłębiły się wysoko nad nimi, niepewne, czy zostawić ich tutaj, czy atakować dalej.
Niezależnie od tego, jaką decyzję miały ostatecznie podjąć, czy też raczej jaki rozkaz miały otrzymać od bogów, należało zająć się rannymi końmi. Obserwująca jego poczynania piastunka uznała za stosowne właśnie teraz wyrazić swoje niezadowolenie.
– Nie trzeba było tamtego odcinać, też by się go teraz opatrzyło, a tak, skazaliśmy biedaka na pewną śmierć. I tak się rozbiliśmy, więc co za różnica.
Isemen nie odpowiedział. Nie miał zamiaru powtarzać słów, które padły już wcześniej. Wiedział, że piastunka i tak tego nie zrozumie, przekonana o swojej nieomylności. Ona tymczasem ciągnęła dalej:
– W ogóle nie powinniśmy byli zaczynać tej wojny, takie jest moje zdanie. Po co nam to wszystko? Było ciężko, to prawda, ale dało się przywyknąć, a teraz wcale nie jest lepiej. Mało tego, jest o wiele gorzej! Kiedyś to się złożyło ofiarę w świątyni , przypilnowało obchodów świąt i tyle wystarczyło. A teraz? Teraz nie można oka zmrużyć, bo nie wiadomo, czy się człowiek rano obudzi, czy go z własnego domu ketwy nie wywleką.
– Wtedy też to się zdarzało. Wystarczyło zapomnieć o ofierze, nie dopilnować zapalonej świeczki, a nawet złożyć zbyt małą daninę, by ściągnąć na siebie gniew Kerammiego.
– A nie, to przecież zupełnie co innego.
Zaczęła krążyć wokół rumaków, najwyraźniej nudząc się z braku zajęcia.
– Wtedy przynajmniej były jakieś zasady.
– Zbyt surowe, by dało się przestrzegać ich wszystkich.
– Ale wiadomo było, co wolno, a czego nie. Panował jaki taki porządek. Przed wojną bogini Esmel strzegła nas przed gniewem Kerammiego, gdy racja stała po naszej stronie.
– W przeciwnym razie mściła się dotkliwiej niż on sam.
– Miała prawo, przecież broniła sprawiedliwości. Teraz nie możemy liczyć nawet na to.
– Wiesz na co możemy liczyć? Na to. – Isemen uniósł w jej stronę zaciśniętą pięść. – Sami o siebie zadbamy. Nikt nie będzie nam mówił, co nam wolno, sami wiemy o tym o wiele lepiej. Jeśli będzie trzeba, wywalczymy sobie porządek.
– Bez pomocy bogów daleko nie zajdziemy. Siła to nie wszystko, potrzeba jeszcze czegoś więcej, bo inaczej sami się powyrzynamy. Mieczem i pięścią nie da się sprawować rządów, chyba tylko jeśli chce się strachem wymusić posłuch.
– Czy Jej Wysokość potrzebowała zastraszać lud, by jej słuchano?
Piastunka umilkła, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Tymczasem Isemen zakończył bandażowanie nóg jednego z rumaków, więc przeniósł się do drugiego. Przyklęknął przy nim i jął rozdzierać pozostałą mu materię na pasy.
–Cztery miesiące żyliśmy bez bogów – ciągnął, gdy udało mu się uspokoić konia i mógł opatrzyć jego rany. – Przez cztery miesiące nie obowiązywały nas żadne boskie nakazy, nikt nie obawiał się ich kary, nie musieliśmy spełniać ich kaprysów. Doskonale sobie z tym poradziliśmy.
– A jednak kara nas dotknęła.
– Tylko dlatego, że nie doprowadziliśmy sprawy do końca. Gdyby tym razem nam się udało, nie musielibyśmy się niczego obawiać. Dowiedliśmy przecież, że świetnie sobie radzimy bez boskiej władzy. Damy sobie bez nich radę lepiej niż pod ich jarzmem. Wreszcie będziemy mogli swobodnie formułować myśli, rozwijać się. Alchemicy nie będą musieli obawiać się kary śmierci za swoje badania. Nasza kultura odżyje, co ja mówię, dopiero powstanie. Nie będziemy musieli tworzyć wszystkiego na jedną modłę, pod dyktando bogów, nasze miasta zróżnicują się wreszcie.
– I zaczną ze sobą konkurować, a potem walczyć.
– Ech, nic nie rozumiesz. Rozwój jest dla nas nadzieją, bez niego stoimy w miejscu, a nawet się uwsteczniamy, gdy ktoś podejmuje decyzje za nas i narzuca nam swoją wolę.
– Ale po co nam jakikolwiek rozwój, gdy dzieje się dobrze? Nie możemy poprzestać na tym, co mamy – co mieliśmy – zamiast zachłannie sięgać po więcej?
– Właśnie o tym mówię. Musimy nauczyć się samodzielnie myśleć zamiast powtarzać to, czego nas od wieków uczono. Ja wiem, że łatwiej jest uznać coś za objawioną prawdę i przestrzegać tego bez zastanowienia, ale to droga donikąd. Co z tego, że uznamy kogoś za boga i będziemy bez wahania wypełniać jego wolę, jeśli nie zrozumiemy, co właściwie nim kieruje i jakie to będzie mieć skutki dla nas i dla innych ludzi? Musimy przede wszystkim nauczyć się podejmować własne decyzje i przewidywać ich konsekwencje, a co najważniejsze, rozumieć, co i dlaczego robimy i brać odpowiedzialność za własne czyny. Spójrz na tego konia – gdybym kazał tobie opatrzyć jego rany, zrobiłabyś to nieumiejętnie, nie do końca wiedząc, co właściwie robisz; ja, mając wprawę i prawidłowo oceniając obrażenia, jestem w stanie naprawdę mu pomóc. Dostrzegasz różnicę?
Niechętnie skinęła głową, bo choć cała przemowa stanowiła dla niej wyłącznie przepełniony patosem bełkot, ostatnie zdania wreszcie do niej trafiły.
– Rozwój, przed którym tak się wzbraniasz – mówił dalej Isemen, powoli się podnosząc – polega na tym, że zamiast uznać się za lepszego od ciebie i szydzić z twojej niewiedzy, wolę zaproponować ci naukę. Możesz sama wreszcie zobaczyć i zrozumieć, na wypadek gdybyś kiedyś potrzebowała tej wiedzy. Chcesz spróbować?
Wyciągnął do niej rękę, w której trzymał prowizoryczne bandaże. Nie do końca przekonana piastunka przestąpiła z nogi na nogę.
– Wolałabym najpierw trochę popatrzeć – bąknęła.
– Słusznie. Tyle na razie wystarczy, to i tak dobry początek.
Piastunka cofnęła się, by mógł swobodnie przejść do ostatniego rumaka. Próbując pojąć jego dziwne słowa, spojrzała w dal, ale to, co tam ujrzała, tylko ją rozproszyło.
– Spadająca gwiazda! – krzyknęła. – O, tam, przed nami. I następna! I jeszcze jedna!
Isemen odwrócił się i zastygł bez ruchu. Nigdy przedtem nie widział tak przedziwnego zjawiska. Owszem, zdarzało mu się obserwować deszcze świetlistych smug przecinających niebo, ale nigdy nie było ich tak wiele i nie spadały tak gęsto. Nigdy też nie spadały pionowo w dół.
– Czyżby bogowie w swym gniewie postanowili postrącać wszystkie gwiazdy z nieboskłonu? – wyszeptała lękliwie piastunka.
– Nie zdołaliby tego dokonać. Ich moc, choć potężna, musi mieć jakieś granice. Nie mogą tak po prostu dla własnego kaprysu niszczyć własnego świata!
– My zaś możemy niszczyć tych, którzy dla nas ten świat stworzyli?
Isemen potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Przewidywał, że wszczęcie wojny spowoduje koniec takiego świata, jaki wszyscy znali, ale nie podejrzewał, że stanie się to w taki sposób i że ostatecznie to oni, buntownicy, utracą wszystko, co mieli i o co walczyli.
Odszukał wzrokiem królową, klęczącą na skale kilkanaście kroków od nich. Ruszył w jej stronę, mimo wszystko niepewny, czy będzie ona w stanie rozmawiać.
– Wasza Wysokość…
Spojrzała na niego jakoś dziwnie.
– To nie gwiazdy – powiedziała cicho. – To nasza nadzieja.
– O czym Wasza Wysokość mówi? Nasza nadzieja nie upadnie, póki żyjemy! Musimy walczyć, dopóki sił nam starczy.
Uciszyła go ruchem ręki i wskazała gładki kamień wokół siebie. Isemen aż krzyknął widząc, co zrobiła.
Zupełnie zapomniał, że w rydwanie odebrała mu nóż. Teraz, gdy tylko spuścili ją z oczu, zrobiła zeń straszny użytek. Rozpruła sobie żyły, by własną krwią wyrysować na skale przedziwny wzór, wyglądający jak zapomniany, prastary symbol. Sama siedziała pośrodku niego i uśmiechała się blado, ledwie utrzymując się prosto. Nie było wątpliwości, że w swym niezrozumiałym rytuale miała za moment ponieść najwyższą ofiarę.
– Teraz nam się uda – wyszeptała z trudem i znów spojrzała w niebo. – Dzięki nim…


Chmara ketw wciąż unosiła się w powietrzu, przyglądając się zbiegom. Demony nie wiedziały, czy powinny rzucić się na nich, czy odlecieć, zostawiając ich w spokoju. Swoje zadanie już wykonały, nie odebrały jednak żadnych dalszych wskazówek od owładniętych żądzą zemsty bogów
Potężne czarne skrzydła łopotały, lecz ketwy dłuższą chwilę tkwiły w tym samym miejscu. Nieliczne tylko oddalały się nieco i zaraz wracały bądź przefruwały z jednego końca chmary na drugi. Któraś wydała z siebie okropny skrzek, kilka innych odpowiedziało jej w tej niezrozumiałej dla śmiertelników mowie. Zachęcona w ten sposób bestia poczęła się powoli zbliżać do skalistego wzniesienia, by zbadać sytuację.
Nie dotarła daleko. Gdy od celu dzieliło ją mniej niż pół drogi, zawyła dziko, jakby doświadczyła właśnie niewyobrażalnego bólu, szarpnęła się w powietrzu i runęła w dół.
Demony poruszyły się niespokojnie. Były przekonane, że ich towarzyszka została raniona strzałą, cofnęły się więc, nie chcąc, by spotkało je to samo. Na niewiele im się to zdało, bo choć znajdowały się w pozornie bezpiecznej odległości od wzniesienia, jedna za drugą jęły niespodziewanie spadać prosto w otchłań, przeszywając przestrzeń wrzaskiem, jakiego żadna stąpająca po ziemi istota nie mogła z siebie wydać.
Ból rozrywał je od środka, do tego stopnia, że w niepojęty dla nich sposób ich czarna skóra poczęła pękać, a całe płaty ciała odpadały, ukazując płonące żywym ogniem rany. Niebawem pierwsze ketwy do reszty zrzuciły z siebie szkaradną powłokę nieznającego litości narzędzia boskiej kary. Mknęły teraz bezgłośnie, a ich lot, choć nie zwolnił ani odrobinę, nie przypominał już zwykłego spadania.
Ostatnia ketwa uwolniła swą nową, zupełnie odmienną postać i ruszyła w ślad za towarzyszkami. Przyspieszały. W dali już niewyraźnie majaczył ich cel. Dotarły do niego i pochwyciły, ratując od wiecznego upadku w nicość, a zaledwie to uczyniły, poderwały się do góry.
Nie musiały już się spieszyć. Półboskie dziecko zostało ocalone. Teraz wystarczyło przekazać je ludziom i dopilnować, by już nikt nie przeszkodził mu w dokończeniu dzieła jego matki.
Zastępy świetlistych istot wyłoniły się znad krawędzi skały. Powoli zbliżyły się do zbiegów, a ta, która niosła wyjątkowo spokojne niemowlę, przyklęknęła kilka kroków przed nimi i pokornie pochyliła głowę.
– Oto dziecię bogów – przemówiła czystym, dźwięcznym głosem. – Ja i moje siostry przyrzekamy bronić go, dopóki nie wypełni swojego zadania i nie zakończy wojny toczącej się między ludźmi i nieśmiertelnymi.
Isemen oderwał się od skulonego ciała królowej i osłonił dłonią oczy. Blask istot był zbyt jasny, by dało się rozróżnić ich kształty, a mimo to wiedział dobrze, z kim ma do czynienia. Jego serce przepełniła nowa nadzieja, bowiem przed nim stała cała armia fatii.