Zaczarowana sadzawka


Zdaje ci się, że niczego nie pragniesz bardziej, niż miłości? Zdarza się. Rzekłbym nawet, że to dość częste pragnienie. Jeśli jednak wypełnia ono twe myśli niemal nieustannie, sprawia, że na niczym innym nie możesz się skupić, a wreszcie zaczynasz wyliczać w duchu, ile byłbyś w stanie poświęcić dla tego uczucia, lub, co gorsza, całym sercem pragniesz spotkać jakąś istotę magiczną bądź poznać sposoby, by nakłonić nadprzyrodzone moce do spełnienia tego marzenia – uważaj. Spytasz, dlaczego? Cóż, niech moja opowieść będzie dla ciebie przestrogą.

Będąc jeszcze młodym, namiętnie czytywałem wszelkie romanse, jakie tylko znalazły się w zasięgu moich rąk. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jako że rozrywce tej oddawali się bez wyjątku wszyscy moi przyjaciele i wszystkie panny, z którymi spędzaliśmy czas. Różnica między nami polegała na tym, iż podczas gdy oni, żywo z owymi pannami dyskutując, korzystali z okazji do flirtów, ja wolałem przechadzać się urządzonymi w angielskim stylu ogrodami, oddając się rozmyślaniom. Wszystkie panny, jakie dane mi było poznać, wydawały mi się niesłychanie próżne, do niewłaściwych, pozbawionych sensu spraw przywiązujące zbyt dużą wagę, a istotne problemy zbywające pogardliwym prychnięciem, okraszonym wydęciem kształtnych usteczek i wzruszeniem krągłych, białych ramion. Wolałem już przechadzać się samotnie, niż trwonić czas na pustych rozrywkach w towarzystwie panien, których jedynym zmartwieniem był wybór sukni na wieczorny bal. Ja potrzebowałem czegoś więcej, kogoś o umyśle przynajmniej w połowie tak otwartym i chłonnym, jak mój.
Tak mijały więc tygodnie, miesiące i lata. Wszyscy moi przyjaciele zdążyli się już pożenić, a ja wciąż byłem samotny. Gdy skończyłem dwudziesty piąty rok życia, rodzice moi, zaniepokojeni takim stanem rzeczy, postanowili posłać mnie na dłuższy pobyt do rezydencji swoich znajomych, bym poznał ich córkę, nieświadomi, iż w ten sposób przypieczętowali mój tragiczny los.
Panna Klementyna, licząca sobie ledwie szesnaście wiosen, słynęła w całym województwie z niespotykanej urody. Zapewne to przesądziło o decyzji moich rodziców, łudzących się nadzieją, że śliczna twarzyczka wystarczy, bym wreszcie zapragnął się ustatkować i, co ważniejsze, obdarzyć ich wreszcie wnukiem. Jakże się mylili, biedacy! Owszem, urody mogła pannie Klementynie pozazdrościć niejedna prawdziwa księżniczka, ale na tym się jej zalety kończyły. Była to istota tak próżna i głupiutka, że u wielu aż litość wzbudzająca.
– Dlaczego ten deszcz tak pada? – potrafiła mnie spytać w ponury, pochmurny dzień, wyglądając przez okno swojego strojnego saloniku. – Przecież chmur nie widać!
– Jak to nie widać? Czy nie widzi panienka, że całe niebo jest szare? – odpowiadałem, błąkając się od jednego obrazu do drugiego, znudzony ich pretensjonalnością.
Wówczas Klementyna namyślała się głęboko, by wreszcie rzec z oburzeniem:
– Szaro jest, to prawda, ale chmur i tak nie widać.
Zazwyczaj szukałem w takich chwilach pretekstu do opuszczenia pokoiku. Nie uważałem tych słów za urocze, jak określiliby je moi dawni przyjaciele. Dla mnie były one ostatecznym dowodem na to, iż panna Klementyna jest nieskończenie bezmyślnym stworzeniem. Nie mogłem jednak samowolnie opuścić rezydencji, nie przedstawiwszy stosownego uzasadnienia, to byłoby wysoce nieuprzejmym czynem. Z szacunku do mych rodziców i ich oddanych znajomych pozostałem więc w Anielinie.
Już samo wspomnienie tej nazwy przyprawia mnie o mdłości. Anielin, dobre sobie! Nie aniołowie mnie tam przywiedli, a sam szatan chyba, który już pierwszego dnia skierował moje kroki ku sadzawce w ogromnym, starannie wypielęgnowanym ogrodzie. To właśnie tam po raz pierwszy miałem okazję przebywać sam na sam z Klementyną, zaledwie przedstawioną mi podczas uroczystego obiadu.
Siedząc nieruchomo, zatopiona w nie do końca poważnych rozmyślaniach, wyglądała naprawdę prześlicznie – jak jeden z ładnych, acz nudnych obrazków zdobiących jej pokoje. Nie liczyłem na zajmującą konwersację z tą wystrojoną laleczką, ale kierowany niezrozumiałym odruchem zbliżyłem się do niej. Posłyszawszy mnie, odwróciła się powoli i subtelnym, wystudiowanym ruchem położyła palec na ustach.
– Proszę zachować ciszę – szepnęła. – Spłoszy pan dobre wróżki.
– Dobre wróżki? – powtórzyłem półgłosem i przykucnąłem tuż obok niej.
W uniesieniu cieniutkich brwi nie było ani odrobiny naturalności, gdy Klementyna próbowała odegrać przede mną uprzejme zdziwienie.
– Nie słyszał pan? To przecież zaczarowana sadzawka. Wystarczy zanurzyć w wodzie bilecik z zapisanym nań życzeniem, a ono wkrótce się spełni. Jeśli pan nie wierzy, proszę spróbować.
Podała mi maleńki ołóweczek i skrawek ozdobnego papieru. Nie dowierzałem jej, ale nakreśliłem kilka słów, zwinąłem bilecik i wrzuciłem go do wody. Panna Klementyna przyklasnęła w dłonie i zaśmiała się, nie bacząc na swoje wyimaginowane wróżki.
– Pięknie! – zawołała radośnie. – O cóż pan prosił?
– Tego panience powiedzieć nie mogę. To sprawa między mną a wróżkami.
Zdziwiło mnie nieco, że zaniechała dalszego wypytywanie, choć po prawdzie nie miałem zamiaru zdradzać przed nią swego największego marzenia, przyznać się, że marzyłem skrycie o miłości, która odmieni moje życie.
Szybko zapomniałem o tej dziecinnej zabawie. Nie zbliżałem się już w tamte rzekomo przesycone magią południowe krańce ogrodu, a Klementyna nie poruszała więcej tego tematu. Zamiast tego próbowała zabawiać mnie rozmową na tematy lekkie, głupie, niedorzeczne. Zbywałem ją często jakimś cierpkim słowem, zwłaszcza odkąd odkryłem bibliotekę, a także stosunek panny Klementyny do tejże biblioteki.
– Ma pan na myśli zbiór starych, zakurzonych ksiąg? – spytała, gdy zdawkowo poinformowałem ją o poczynionym odkryciu. – Ależ one muszą być strasznie nudne!
Oczywiście ona sama czytywała wyłącznie najmodniejsze romanse, którym daleko było do tych pochłanianych przeze mnie we wczesnej młodości. Największe nazwiska nic jej nie mówiły, a zapytana, co najbardziej ceni w powieściach, odparła, iż najważniejsze dla niej jest, aby bohaterowie nosili ładne, przyjemnie brzmiące imiona, a ich historia kończyła się dokładnie tak, jak to sobie wyobraziła w trakcie czytania. Na tym się moje dyskusje o literaturze z panną Klementyną zakończyły. O muzyce pojęcie miała nieco większe, z racji jej zamiłowania do wszystkiego, co ładne i przyjemne, a więc także do baletu, opery i wielkich kompozytorów, ale choć w jej saloniku stał fortepian, a nawet złocona harfa, grać na nich głupiutka panna nie potrafiła, lepiej też było dla jej gości, gdy i od śpiewu się powstrzymywała.
Niewiele zatem mieliśmy wspólnych tematów do rozmów, zważywszy, iż o filozofii, sprawach duchowych czy też sytuacji w kraju Klementyna słuchać nie chciała, sama nie mając w tych kwestiach nic do powiedzenia. Wydawać by się mogło, że powinna w takim razie unikać mnie tak samo, jak ja starałem się unikać jej, a jednak ta przystrojona w muślin i koronki gąska lgnęła do mnie z niezrozumiałych przyczyn.
Długo nie mogłem tego pojąć, do czasu, aż jej najbardziej zaufana służka przydybała mnie, gdym wracał późną nocą z biblioteki do moich pokoi.
– Chciałabym pomówić z paniczem o panience Klementynie – powiedziała, gdy tylko zbliżyłem się do niej wystarczająco. – Nie wiem, czy panicz jest tak bezczelny, czy panicz po prostu nie dostrzega pewnych spraw, ale dłużej tak być nie może.
– Cóż być nie może? – spytałem, niewiele rozumiejąc, gdyż głowę wciąż miałem zajętą dziełami starożytnych myślicieli.
– Nie powinnam mówić takich rzeczy, ale widzę, że muszę, skoro państwo sami nie wpadli na to, by panicza do ożenku przynaglić. Czyż nie widzi panicz, że wszyscy tego wyczekują? Toż nie wypada, żeby panienka zmarnowała swą młodość, wzdychając do panicza, który ani myśli się z nią żenić!
Słowa jej wprawiły mnie w niemałe zakłopotanie. Nie wiedząc, co jej rzec, odparłem tylko, że rozmyślam o całej sprawie. Uradowana, wymogła jeszcze na mnie obietnicę, iż poruszę ten temat przy jutrzejszym śniadaniu, po czym odeszła.
Nie mogłem spać tej nocy. Leżałem długo z szeroko otwartymi oczyma, patrząc na usiane gwiazdami niebo. Wydawało mi się ono strasznie odległe, choć dziwnie bliskie zarazem; odległe – bo w tym domu nie rozmawiało się o rzeczach wielkich, wymagających skupienia i trudnych, bliskie – bo mimo narzuconej na mnie klatki konwenansów me serce rwało się ku niemu. Uświadomiłem sobie wreszcie, że małżeństwo z Klementyną byłoby dla mnie niekończącą się udręką. Po cóż mi żona, z którą nie mógłbym prowadzić zajmującej rozmowy?
Wstałem wcześnie, niewyspany, lecz dziwnie ożywiony. Podczas śniadania czułem na sobie wyczekujące spojrzenia dwóch par oczu – panny Klementyny i jej zaufanej służki. Zirytował mnie fakt, iż to, co służka rzekomo załatwiała za plecami swojej pani, by z potrzeby serca bronić jej honoru, tak naprawdę było tylko ścisłym wypełnieniem jej wyraźnych żądań, ale nie wpłynęło to na mą decyzję, podjętą na długo przed wschodem słońca.
Gdy służba zaczęła powoli zbierać zastawę, zwróciłem się do pana tej posiadłości.
– Mam do zakomunikowania pewne wieści – powiedziałem uroczyście. – Dla jednych będą one dobre, dla innych niemiłe, tym niemniej konieczne jest ich jak najszybsze przedstawienie.
Skinął mi głową, oczekując w napięciu. Wtedy zrozumiałem, że w rzeczywistości wszyscy spodziewali się niezwłocznych oświadczyn, ja jednak musiałem ich srogo zawieść.
– Postanowiłem opuścić czym prędzej Anielin.
Jedna ze służących upuściła stos talerzy, tłukąc je w drobny mak. Oszołomiona pani domu opadła na oparcie krzesła, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Klementyna poczęła bardzo szybko mrugać, na przemian to czerwieniąc się, to blednąc, jej ojciec zaś nerwowo przygryzł wąsa.
– Nie jest to wiadomość dobra – rzekł po dłuższej chwili. – Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, co skłoniło pana zarówno do takich zamiarów, jak i do myśli, iż te zamiary spotkają się z naszą aprobatą.
– Nie mogąc spełnić waszych oczekiwań wobec mnie, uznałem, że lepiej będzie, gdy odjadę.
Zamiast doczekać się odpowiedzi, zostałem poproszony do jego gabinetu. Widocznie nie chciał o tym rozmawiać przy niewiastach, bo ledwie zamknęły się za nami drzwi, rzucił surowo:
– Rozumiem, iż chodzi o mą córkę.
– Nie mogę zaprzeczyć. Wiem, że wszyscy miele nadzieję, iż niebawem poproszę o jej rękę, ja jednak nie jestem w stanie tego uczynić.
– Dlaczego? Przecież majątek pana rodziców gwarantuje wam obojgu spokojny byt.
– Nie mam na myśli powodów czysto materialnych. Panna Klementyna i ja nie jesteśmy sobie przeznaczeni. Nie łączy nas żadne pokrewieństwo dusz, należymy, wbrew pozorom, do zupełnie innych światów.
– Bzdura. Pochodzenie macie równie wysokie. Ale zrobi pan, jak uważa.
Nie było sensu tłumaczyć mu różnic między sprawami przyziemnymi i tymi bardziej wzniosłymi, więc tylko skłoniłem się i dodałem, że zamierzam wyjechać tuż po obiedzie.
– Jak pan uważa – powtórzył, błądząc gdzieś wzrokiem. – Proszę tylko rozmówić się należycie z Klementyną. Sądzę, że tak delikatna i wrażliwa istota zasługuje na słowo wyjaśnienia.
Przyrzekłszy mu to, udałem się do swego apartamentu, by spakować walizki. Nie miałem najmniejszej ochoty na kolejne spotkanie z panną Klementyną, dlatego gdy znalazłem w swoich rzeczach kilka arkuszy papieru, postanowiłem załatwić sprawę listownie. Dopiąłem ostatnią walizkę, skreśliłem przy biurku kilka zdań i wyruszyłem na poszukiwania głupiutkiej panienki. Chciałem wręczyć jej ów bilecik, prosząc, by przeczytała go dopiero po moim wyjeździe. Nie wątpiłem, że posłucha tej prośby, która oszczędzić jej mogła wielu wylanych publicznie łez.
Zapukałem do jej saloniku, ale nikt mi nie otworzył. Ktoś ze służby, widząc mnie u jej drzwi, poinformował mnie, iż wdziano ją snującą się po ogrodzie. Podziękowałem grzecznie za tę wiadomość i skierowałem się ku wyjściu.
Długo przemierzałem cieniste alejki, nim ujrzałem pannę Klementynę. Siedziała w tym samym miejscu, w którym po raz pierwszy rozmawialiśmy na osobności. Tym razem nie oddawała się błogiej bezczynności, w jakiej ją wówczas zastałem; siedziała bez ruchu, ale w jej postawie i spojrzeniu było coś, co w innych okolicznościach przyprawiłoby mnie o dreszcze, teraz jednak myśli zajęte miałem czymś innym i nie zwróciłem na to należytej uwagi.
Podszedłem nieco bliżej, a ona nawet nie odwróciła się w moją stronę. Chrząknąłem zniecierpliwiony.
– A więc tu się panienka ukrywa – zacząłem obojętnym tonem. – Nie mogłem panienki nigdzie znaleźć.
– Szukał mnie pan? – spytała wyjątkowo zimno i oschle.
– Szukałem. Chciałem się pożegnać, nim wyjadę.
– NIE WYJEDZIE PAN.
Z taką mocą wymówiła to zdanie, że zaniemówiłem na moment. Cofnąłem się o krok, na próżno szukając słów, którymi mógłbym jej odpowiedzieć. Dopiero słysząc mój ruch, panna Klementyna spojrzała na mnie.
– Nie wyjedzie pan z Anielina – powtórzyła powoli. – Poprosiłam o to wróżki, wrzucając do sadzawki bilecik z prośbą.
Tak mnie rozbawiła jej dziecięca naiwność, że wybuchnąłem śmiechem.
– Wróżki? Niech panienka wreszcie dorośnie. Nie ma żadnych wróżek, a ta sadzawka jest zupełnie zwyczajna, nie ma w niej ani krzty magii. Co ja mówię, na całym świecie żadnej magii panienka nie uświadczy!
– Nic pan nie rozumie. Sadzawka ZAWSZE spełnia życzenia, nigdy mnie jeszcze nie zawiodła.
– A mnie zawiodła. Gdzież moja wymarzona miłość, która odmieni moje bezcelowe życie? No gdzie?
– Oto jestem!
Wstała gwałtownie, a ja znów się cofnąłem.
– Prosił pan o miłość i otrzymał pan ją. Sam pan więc widzi, że sadzawka dotrzymuje słowa. Właśnie dlatego wrzuciłam doń przed kwadransem życzenie, by został pan w Anielinie, ożenił się ze mną i nie opuścił mnie aż do mej śmierci!
– Wie panienka, że nigdy tego nie zrobię – rzekłem, siląc się na spokój. – Napisałem do panienki list pożegnalny, w którym wyznaję, że nie kocham panienki i nigdy się do tego nie zmuszę. Zostając tu, cierpiałbym nieskończone męki, dlatego chcę odejść, ba! Ja nie chcę więcej panienki na oczy oglądać!
– Ale wróżki! Sadzawka! One zawsze…
Drżącą ze zdenerwowania ręką wyszarpnąłem z kieszeni pomięty już bilecik i wrzuciłem go do wody.
– Tyle dbam o tę panienki sadzawkę! Do diabła z tymi wszystkimi wróżkami!
Odwróciłem się na pięcie i spiesznie ruszyłem z powrotem do rezydencji. Chciałem opuścić to przeklęte miejsce jak najszybciej, nie czekając nawet na obiad. Z tych nerwów zaczęły mi się plątać nogi, a dłoń ledwie zdołała nacisnąć klamkę. W korytarzu musiałem oprzeć się o ścianę, by złapać oddech. Mijająca mnie służba przyglądała mi się z troską i pewnym lękiem, a kiedy skinąłem na pierwszego lepszego lokaja, ten zbliżył się do mnie nadzwyczaj spiesznie.
– Każ szykować konie – zdołałem wyksztusić, lecz kiedy próbowałem dodać coś jeszcze, język odmówił mi posłuszeństwa, plącząc się, jakbym okrutnie się spił. Zaraz też głowa poczęła mi dziwnie ciążyć, a nogi uginać.
– Lekarza! – krzyknął lokaj do jakiejś służki. – Wezwijcie tu prędko lekarza!
Podtrzymał mnie, bym nie upadł, i zaczął odpędzać pojedynczych gapiów. Lekarz długo się nie zjawiał, a ja czułem się coraz gorzej. Wreszcie, gdy usłyszałem, jak otwierają się prowadzące do ogrodu drzwi, zacząłem tracić świadomość. Lokaj zaś, widząc osobę, która właśnie weszła, wyraźnie się ożywił.
– Panienko Klementyno! – zawołał do niej z daleka. –  Nieszczęście się jakieś paniczowi stało!
Mimowolnie zwróciłem twarz w jej stronę, lecz jej samej już nie ujrzałem. Oczy moje spowiła ciemność, a zmysły przykryła mgła i tylko silne ramiona lokaja powstrzymały mnie przed całkowitym osunięciem się na ziemię.
Ile godzin leżałem bez przytomności, nigdy nie dane mi było się dowiedzieć. Kiedy otworzyłem oczy, nie wpadło w nie światło słoneczne, nie zdołałem też rozróżnić w mroku żadnych znajomych kształtów. Wszędzie panowała nieprzenikniona ciemność, jakiej nie spotyka się nawet w bezgwiezdną noc.
Próbowałem się podnieść, ale poruszyć mogłem jedynie szyją i rękami, zbyt słabymi, bym mógł chociaż unieść się na łokciach. Gdy tylko podjąłem próbę przetoczenia się na bok, czyjeś dłonie stanowczo mnie powstrzymały.
– Niech panicz leży – padł rozkaz wypowiedziany nieznanym mi głosem – tak długo, aż nie odzyska panicz pełni sił. Oczywiście o ile w ogóle to nastąpi.
Mnóstwo pytań cisnęło mi się na usta, ale żadnego z nich nie mogłem wymówić. Z gardła mojego wydobywały się tylko okropne, nieartykułowane dźwięki. Na próżno też szukałem wzrokiem owego opiekuna, w tej straszliwej ciemności nie widziałem nawet czubka własnego nosa ani tym bardziej osoby, która zaczęła nagle gładzić mnie po dłoni.
– Spokojnie, mój drogi – szepnęła mi wprost do ucha głosikiem panny Klementyny. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Otóż cały problem polegał na tym, że nie zobaczyłem. Dopiero trzeciego dnia uzmysłowiłem sobie, co mnie naprawdę dotknęło – zupełna utrata wzroku połączona z paraliżem niemal całego ciała. Zmuszony byłem zatem leżeć całe dnie, a posiłki podawano mi, przywiązując mnie mocnymi pasami do krzesła, na które dwóch sług musiało mnie przenosić. Karmiła mnie zazwyczaj Klementyna, wygłaszając przy tym nieskończenie niedorzeczne monologi, a ja dopiero owego trzeciego dnia wszystko pojąłem.
Sadzawka naprawdę była zaczarowana. Wróżki dotrzymały słowa. Oto spełniły się wszystkie nasze życzenia: spotkana tu miłość odmieniła mój los, przez którą to zmianę nie mogłem opuścić Anielina, zostałem więc, cierpiąc męki i nie oglądając przy tym twarzy sprawczyni owych mąk.
Ach, jakże ja cierpiałem! Kto uważnie słuchał mej opowieści, ten zrozumie, jak dotkliwe było to cierpienie dla mnie, który od dawien dawna marzył o damie czystej, mądrej i szlachetnej, a który zamiast niej skazany został na pustą, wymalowaną laleczkę, nie znającej nawet połowy słów, których zwykłem używać na co dzień i nie potrafiącej dokonać najprostszych rachunków, nie wspominając o ciasnocie jej umysłu i zatrważająco wąskim wachlarzu zainteresowań.
Prawdziwe męki zaczęły się, gdy panna Klementyna poczuła się zobowiązana dostarczać mi rozrywek. Mając dość mgliste pojęcie o mych ulubionych zajęciach, nieudolnie starała się umilić mi czas wszelkimi dostępnymi jej sposobami. Początkowo czytała mi przynoszone z własnego pokoiku romanse, lecz wyjątkowo szybko zorientowała się, że nie sprawia mi to żadnej radości. Skorzystała więc z nieprzebranych zasobów biblioteki, w której spędziłem najmilsze chwile w ciągu całego mego pobytu w Anielinie.
Miałeś kiedyś przyjemność usłyszeć dziecko siedmio- bądź ośmioletnie, na głos czytające rozprawy najmędrszych filozofów naszego świata? Podobnie bowiem brzmiały one w ustach panny Klementyny. Nie lepiej było, gdy zabrała się za klasyki literatury. Wciąż przeinaczała imiona bohaterów i wszelkie nazwy, a przy dłuższych, trudniejszych wyrazach zatrzymywała się na chwilę, by je sobie szeptem przeliterować, poezję zaś deklamowała sztywno i beznamiętnie, lub przeciwnie, sztucznie i z przesadnymi, nie do końca właściwie dopasowanym do utworu emocjami.
Po miesiącu mej niedyspozycji Klementyna sięgnęła po ostatnią dziedzinę sztuki, która mogła umilić mi czas, a ja w duchu dziękowałem jej za to, że tak długo z tym zwlekała. Cóż to była za dziedzina? Najpiękniejsza z pięknych, gdy praktykowana była przez mistrzów, najokropniejsza, gdy dotykali jej się niewtajemniczeni – muzyka.
Jak już wcześniej wspomniałem, Klementyna wirtuozem nie była. Trącane jej dłońmi struny harfy wydawały z siebie przypadkowe, niezwiązane żadnym rytmem ani melodią dźwięki, a klawisze fortepianu brzmiały mniej więcej tak, jakby ktoś wysypywał na nie garść kamieni, także wtedy, gdy Klementyna próbowała grać znane mi na pamięć wspaniałe utwory. Często nie trafiała we właściwe dźwięki, bo niewprawne palce opadały o jeden lub dwa klawisze za daleko, akordy zaś były jej prawdziwą zmorą, gdyż nigdy chyba nie zagrała żadnego bez zarzutu. Prawie zawsze rozstawiała dłoń zbyt szeroko lub zbyt wąsko, a nawet gdy udawało jej się zagrać jakiś całkowicie poprawnie, nie był to ten, który powinien rozbrzmieć w danym momencie.
Wszystko to jednak było niczym w porównaniu z jej śpiewem. Głos miała cienki, drżący i nigdy nieszkolony, nie potrafiła powtórzyć najprostszej ludowej przyśpiewki, ale wiedząc, jakim uwielbieniem darzyłem operę, świętokradczo brała się za najbardziej znane arie. Mój Boże, jakąż męką było słuchanie tego! Ilekroć rozbrzmiewało jej zawodzenie, z oczu moich niepowstrzymanym potokiem płynęły łzy, Klementyna zaś mylnie brała je za wynik wzruszenia swymi słodkimi trelami, przez co zyskiwała coraz większą śmiałość i śpiewała coraz częściej.
Od tej pory często łkałem cicho. Tylko tyle mi już zostało. Nie mogłem nic powiedzieć, nie mogłem nawet dać znaku dłonią, by przestała. Mogłem jedynie zaciskać mocno powieki i pozwalać łzom zalewać mą twarz, nie będąc w stanie nawet jej obetrzeć, bo moje ręce, choć pozornie pozostały sprawne, nie były na tyle silne, bym zdołał podnieść je dostatecznie wysoko. Łkałem więc bezgłośnie, gdy tylko miałem ku temu powód; łkałem zatem, gdy panna Klementyna grała lub śpiewała, łkałem także, gdy doniesiono mi o śmierci moich rodziców, którzy zmarli ze zgryzoty, nie mogąc się pogodzić ze stratą jedynego syna, żywego wciąż, a jednak na wpół już umarłego.
Nim zdążyłem opłakać ich śmierć, przedstawiono mi jedyny słuszny w tej sytuacji plan działania. Jako iż byłem jedynym dziedzicem majątku mego rodu oraz wszystkich ziem doń należących, powinienem ożenić się z panną Klementyną, aby dobra te przypadły w udziale naszemu potomkowi, gdyby stan mój poprawił się na tyle, bym był w stanie go spłodzić, lub też mej małżonce, gdyby miała młodo owdowieć. Ta druga ewentualność wydawała się bardziej realna od pierwszej, a ja byłem już tak bardzo zobojętniały i zrezygnowany, że zgodziłem się na wszystko.
Nasze wesele, jak mi później opowiadano, było huczne, choć ja sam z oczywistych powodów nie mogłem w nim uczestniczyć. Klementyna była nim tak zachwycona, że przez długi czas idealizowała nasz związek i nie widziała powodów do narzekań. Niewiele się zmieniło w naszym życiu, poza tym, iż odtąd dzieliliśmy łoże. Klementyna raz czy dwa sprawdziła, czy na pewno do niczego się nie nadaję, po czym dała mi spokój, przez długi czas nie wracając do tego tematu w swoich monologach.
Przez pierwsze trzy lata małżeństwa uważała, że byłem bardzo dobrym mężem. Nie piłem, nie romansowałem ze służbą, nie biłem jej, niczego nie zakazywałem. W przeciwieństwie do mężów jej przyjaciółek, byłem według niej istnym aniołem. Dopiero po tym czasie zorientowała się, że czegoś nam jednak brakowało.
Teściowie moi często wypytywali swą córkę o ich przyszłego wnuka, tak często, że i ona poczęła go wyczekiwać z niecierpliwością, ale będąc niespotykanie głupią, dopiero w czwarty rok po naszym ślubie, to jest, mając za sobą nieco ponad dwadzieścia lat życia, zrozumiała, iż bez pomocy mężczyzny w stanie błogosławionym się nie znajdzie. Kilka miesięcy trwały jej bezowocne próby nakłonienia mnie do współpracy, lecz jak byłem bezwładny jak kłoda. Daremnie prosiła mnie, groziła, płakała i krzyczała, ja nic nie mogłem na tę niemożność poradzić, choć przyznać muszę, że również robiłem, co w mojej mocy. Wszyscy wypytywali Klementynę o potomka, a ona nie mogła odpowiadać im nic ponad to, iż ciągle się staraliśmy. W końcu i jej zaczęło to przeszkadzać. Stała się smutna, cicha i jakby zamknęła się w sobie, coraz mniej czasu też poświęcała mojej kalekiej osobie. Zaniechała wszelkich prób zbliżenia, nie spędzała ze mną już całych dni, a wieczorami niewiele do mnie mówiła.
Tak minął czwarty rok naszego małżeństwa i rozpoczął się piąty. Klementyna była coraz bardziej poirytowana, zaczęła obwiniać mnie o wszystko, obrzucać wyzwiskami, doszło nawet do rękoczynów. Bałem się, jak daleko jeszcze się posunie, ale gdy dobiegł końca piąty rok naszej udręki, ta głupia kobiet wreszcie doznała olśnienia i zrozumiała to, co dla mnie było oczywistym od samego początku.
Biła mnie właśnie swoimi małymi piąstkami, gdy to się stało.
– Nienawidzę cię! – krzyczała. – Tak bardzo cię nienawidzę! Gdyby nie ty, nie byłoby tego wszystkiego. Ach, gdybym cię wtedy nie spotkała nad tą przeklętą sadzawką!
Nagle grad uderzeń ustał.
– Sadzawka… – szepnęła i zamyśliła się na dłuższą chwilę. – Chryste panie, przecież to wszystko, co nas dotknęło, to słowo w słowo to samo, cośmy zapisali na tych karteczkach!
Westchnąłem cicho i pokiwałem głową. Przeszło pięć lat zajęło jej zrozumienie tego, co ja pojąłem już trzeciego dnia. Pięć lat!
Spodziewałem się przeprosin z jej strony, ale zamiast tego zerwała się z łoża, a po następujących po tym gwałtownym ruchu serii szelestów wywnioskowałem, iż poczęła się pospiesznie ubierać.
– Sadzawka… – powtarzała przy tym gorączkowo. – Czemu ja wcześniej na to nie wpadłam? To przecież oczywiste!
Wybiegła z sypialni, bez wątpienia kierując się do źródła naszych problemów. Nie wiem, kiedy wróciła, bo wkrótce zasnąłem, a gdy się obudziłem, musiał już być ranek. Klementyna właśnie wychodziła, podśpiewując radośnie i nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Tego dnia w posiłkach pomagały mi służki, a żona moja wróciła dopiero późnym wieczorem.
Kolejne dni wyglądały podobnie. Klementyna już prawie nic do mnie nie mówiła, szybko opuszczała sypialnię i bardzo późno do niej wracała. Dopiero po mniej więcej miesiącu dowiedziałem się, jaka była jej ostatnia prośba skierowana do sadzawkowych wróżek.
Wróciła jeszcze później niż zwykle, wyjątkowo uradowana. Położyła się koło mnie i cmoknęła mnie w policzek, co od bardzo dawna się nie zdarzało.
– Ach, mój miły – westchnęła. – Jestem dziś taka szczęśliwa! Jeszcze wszystko będzie dobrze, zobaczysz, mój miły. Sadzawka wszystko naprawi. Prosiłam ją przed miesiącem o dziecko i wiesz co? Spełniła mą prośbę, podsyłając mi jeszcze tej samej nocy pięknego chłopca, który dopomógł mi w staraniach. Teraz zaś wiem już na pewno – będę miała dziecko, czyż to nie cudowne? Ach, jakaż jestem szczęśliwa!
Zamknąłem niewidzące oczy, chcąc powstrzymać łzy, a ona, zapewne znów tłumacząc je sobie ogromnym wzruszeniem, przytuliła się do mnie mocno i wkrótce usnęła.
Mogła prosić o wszystko. Mogła zażądać mojego wyzdrowienia, mojej śmierci, która by ją wyzwoliła z więzów małżeńskich, a ona wybrała będące owocem zdrady dziecko. Głupia, nie wiedziała, że zhańbiła w ten sposób nie tylko siebie i mnie, ale także niczemu niewinne dziecię, którego pochodzenie pewnie i tak wyjdzie kiedyś na jaw, skazując je na wieczne drwiny, szykany, a może i wyklęcie.
Ogromnym wysiłkiem odsunąłem się od śpiącej małżonki. Z trudem uniosłem prawą rękę i zacząłem przesuwać nią po twarzy Klementyny. Spała twardo, uśmiechając się przy tym słodko, przekonana o słuszności swych poczynań i pełna wiary w to, że wszystko będzie dobrze.
Bzdura. Nic nie będzie dobrze.
Powoli wysunąłem spod jej głowy miękką poduszkę. Poruszyła się, ale nie obudziła nawet gdy przykryłem tą poduszką jej twarz i docisnąłem najmocniej, jak tylko mogłem.
Jak ona śmiała? Pragnęła owoc zdrady w łonie nosić, dziecku taki los zgotować!
Trzymałem poduszkę długo, o wiele dłużej, niż było to konieczne. Klementyna szarpnęła się raz czy dwa, ale słabo musiała te swoje wróżki prosić albo znów niefortunnie sformułowała swoje życzenie, bo nagle poczułem przypływ siły, która pozwoliła mi unieruchomić żonę, dopóki nie dokończę swego dzieła. Gdy było już po wszystkim, zepchnąłem ją z łoża i opadłem zmęczony na poduszki. Dawno nie spałem tak dobrze i tak spokojnie.
Obudził mnie krzyk służki, jednak wciąż nie mogłem mówić, nikt więc nie śmiał zadawać mi żadnych pytań, a rzucenie na mnie oskarżeń wydawało się po prostu niedorzeczne. Udawanie, że paraliż znów się nasilił, przyszło mi bez trudu, uznano zatem śmierć Klementyny za wielce nieszczęśliwy wypadek i zabrano ją, pozostawiając mnie samego w naszej małżeńskiej sypialni.
Wkrótce po pogrzebie stała się rzecz niesłychana – niespodziewanie odzyskałem wzrok. Niedługo później także paraliż począł całkiem ustępować, wprawiając w osłupienie lekarzy. Odzyskałam nie tylko pełnię władz w kończynach, ale również wcześniejszy wigor i, co najistotniejsze, mowę. Będąc już zupełnie całkowicie zdrowym, rozmówiłem się ostatecznie z teściami i zrzekłem się tej części majątku, którą do małżeństwa wniosła Klementyna, sam zaś wróciłem w rodzinne strony, by osiąść samotnie w rezydencji moich rodziców, na zawsze wyrzekłszy się miłości.
Często pytano mnie o mą zmarłą małżonkę, ja jednak zawsze odpowiadałem tylko jednym, dla nikogo niezrozumiałym zdaniem:

 – To sprawa między mną a wróżkami.