W najwyższy


Spodziewałam się, że stracę pracę. To było bardziej niż pewne. No bo po co innego sam Dyrektor miałby wzywać mnie do swojego gabinetu? Na awans czy podwyżkę liczyć nie mogłam, zbyt krótko tu pracowałam, i szczerze mówiąc niczym na nie sobie nie zasłużyłam. W zasadzie żadnego nagannego czynu również sobie nie przypominałam, ale z decyzjami Dyrektora nie należy dyskutować. Skoro uznał mnie za niegodną stanowiska, które przed trzema miesiącami mi powierzył, musiałam pogodzić się z jego stratą. Zdążyłam nawet spakować swoje rzeczy, czekałam więc pod ogromnymi drzwiami, ściskając kurczowo niedużą walizeczkę.
Nie chcąc mimo wszystko ujawnić swoich obaw, uśmiechnęłam się do siedzącego naprzeciw mnie chłopca, ale ten rzucił mi tylko krótkie, nieufne spojrzenie i wbił wzrok w podłogę. Wszystko wskazywało na to, że pod gabinetem oczekuje się wyłącznie przykrych wieści. Starając się o tym nie myśleć, rozejrzałam się po korytarzu. Nieczęsto tu bywałam, a światło wysoko zawieszonych żyrandoli było zazwyczaj zbyt nikłe, by dostrzec wiele szczegółów. Dziś, być może z racji święta, w całym gmachu szkoły zapalono więcej świec niż zwykle, dzięki czemu mogłam przyjrzeć się nieco dokładniej temu z rzadka i raczej niechętnie odwiedzanemu zakątkowi.
Łukowate sklepienie znajdowało się tu nieco niżej, niż w pozostałych częściach szkoły, ale wciąż na tyle wysoko, by mieć pewność, że nawet starsi, nastoletni już uczniowie nie zdołają dosięgnąć świec rzuconym w górę papierowym pociskiem. Często widywałam, jak próbowali, naiwnie licząc na odwołanie zajęć z powodu umyślnie wznieconego w ten sposób pożaru. Żadnemu nigdy się to jeszcze nie udało, ale boazerie z ciemnego drewna, które pokrywały wszystkie ściany, niezmiennie kusiły kolejne roczniki młodych nygusów.
Oczekujący wraz ze mną uczeń, na oko roku czwartego lub piątego, najwidoczniej nie był wyjątkiem. Już po krótkiej chwili podniósł głowę i zaczął wodzić wzrokiem po ścianach, od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenia w górę, ku świecom, i uśmiechając się przy tym wyjątkowo nieprzyjemnie.
Na odgłos otwieranych drzwi oboje podskoczyliśmy. Chłopiec zerwał się z miejsca i ruszył pocieszać zapłakanego kolegę, który opuszczał właśnie gabinet. Objął go po przyjacielsku ramieniem i odprowadził, zapewne do ich wspólnego pokoju. Szeptał mu coś przy tym z ożywieniem, zupełnie nie kryjąc się przede mną ze swoimi planami; gdy mnie mijali, wyłowiłam kilka słów potwierdzających moje wcześniejsze domysły, ale uczniowie najwyraźniej nie przejmowali się moją obecnością. Skoro tu byłam, zapewne jeszcze dziś opuszczę ze smutkiem gmach szkoły, nie zdążę więc nikomu donieść o ich zamiarach.
Zresztą jak miałabym o tym komuś powiedzieć? Nie miałam bezpośredniego kontaktu z uczniami, a moja przełożona nie zaprzątała sobie głowy ani ich nazwiskami, ani pamięcią o ich wybrykach. Nawet czyny tak karygodne, jak zwrócenie książki rok po terminie lub nadszarpnięcie okładki cennego woluminu zbywała machnięciem ręki i wracała do swoich grubych teczek, rejestrów i stosów rozmaitych dokumentów. Nie bez powodu nazywano ją Matką – wszak to ona odpowiadała przed Dyrektorem za sprawy całej biblioteki, nam, podrzędnym Siostrom Księgozbioru, powierzała pomniejsze, o wiele mniej wymagające, a nierzadko również żmudne i nieciekawe zadania. Tym dziwniejsze było więc poproszenie właśnie mnie przed oblicze najwyższej w szkole władzy.
Onieśmielona i może nieco przestraszona, wciąż sterczałam na środku korytarza, niepewna, czy wejść do gabinetu, czy czekać na wezwanie. Zrobiłam kilka drobnych kroczków w stronę skrywających groźny majestat drzwi i zawahałam się z ręką zawieszoną nad klamką. Wreszcie zapukałam, chyba trochę zbyt szybko i zbyt mocno, zdradzając zdenerwowanie. Przez chwilę miotałam się rozpaczliwie, to oddalając się od gabinetu, to znów do niego podchodząc, niepewna, czy wypada wnosić do środka bagaż.
– WEJŚĆ!
Głos Dyrektora był potężny i ponury jak przetaczający się po ołowianym sierpniowym niebie grzmot, zwiastujący wieczorną burzę. Dwaj chłopcy znikający właśnie za załomem długiego korytarza aż przystanęli, by obejrzeć się za siebie. Na widok ich drobnych twarzyczek wykrzywionych niespotykaną u dziesięciolatków złośliwą satysfakcją i niepokojącą radością z cudzej krzywdy, zdecydowanym krokiem ruszyłam ku drzwiom i pchnęłam je mocno, wcisnąwszy uprzednio walizkę pod pachę. Kto wie, może gdybym zostawiła ją na tym korytarzu, już bym jej nie odzyskała.
Wsunęłam się do gabinetu, starając się przybrać wygląd osoby w równym stopniu pokornej, co opanowanej. Dyrektor ledwie zaszczycił mnie spojrzeniem i pochylił się nad zaścielającymi masywne biurko papierzyskami.
– Siadaj – burknął. – Zaraz przypomnisz mi, o co chodziło i będziesz mogła wracać do innych dzieci. Jeśli szybko załatwimy sprawę, zdążysz na drugie śniadanie, tylko najpierw muszę coś znaleźć.
Zaczął przerzucać papiery, gorączkowo czegoś szukając i mamrocząc przy tym do siebie.
– W bibliotece drugich śniadań nie jadamy – powiedziałam nieśmiało, starając się jednocześnie jak najciszej zamknąć zbyt ciężkie dla mnie drzwi.
Dyrektor spojrzał na mnie uważniej.
– Ach, to pani – rzekł wreszcie. – Nie poznałem, proszę mi wybaczyć. Pani Kry… Krystyna Goniec, zgadza się?
– Kryspina – poprawiłam go stanowczo, choć grzecznie. – Siostra Księgozbioru, obecnie najmłodsza zarówno stażem, jak i rangą.
– Przypominam sobie. Proszę siadać, właśnie szukam dokumentu, w sprawie którego panią wezwałem.
Podeszłam do biurka i przycupnęłam na niedużym krzesełku, wielkością dostosowanym do wzrostu dzieci. Innych siedzeń w gabinecie nie było, rodzice uczniów nigdy nie byli wzywani do szkoły – uczono ich w ten sposób brania odpowiedzialności za własne czyny – a starszych uczniów zazwyczaj nie było potrzeby przywoływać, zaś grono pedagogów spotykało się w ważnych dla instytucji sprawach w większej sali położonej na drugim końcu korytarza. Pozostałych pracowników Dyrektor z reguły nie przyjmował u siebie, z wyjątkiem chwil podpisania umowy bądź wręczenia wypowiedzenia. Pierwszy z dokumentów otrzymałam kilkanaście tygodni temu, na drugi czekałam z sercem bijącym jak młot i zaschniętym z nerwów gardłem.
– No, mam – powiedział wreszcie Dyrektor z wyraźną ulgą, a ja poczułam, jak momentalnie blednę. – Raport z wieczornego obchodu woźnego Maliniaka.
Zamrugałam, nie wierząc własnym oczom. To miał być jakiś żart?
Patrzyłam w osłupieniu na Dyrektora, który trzymał w wyciągniętej ręce kartkę pokrytą drobnym, chaotycznym i nierównym pismem.
– Proszę to przeczytać.
Niepewnie wzięłam od niego kartkę i przebiegłam ją wzrokiem. Nadal nic nie rozumiałam.
– Na głos, proszę się nie bać – zachęcił Dyrektor.
– Godzina dwudziesta, dzieci odesłane do sal – zaczęłam drżącym z narastającego we mnie napięcia głosem. – Kilkunastu pojedynczych maruderów odprowadzonych na właściwe piętra; opiekunowie w dyżurkach; poza zgłoszeniami nieustających hałasów brak zastrzeżeń. Godzina dwudziesta pierwsza, zmiana warty; rozstawienie nocnych stróżów i zamknięcie pięter trzeciego i czwartego.
Urwałam na chwilę, zdziwiona procederem zamykania dzieci na noc. Po chwili uznałam, że to pewnie dla ich bezpieczeństwa i utrzymania porządku, więc kontynuowałam.
– Godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, zakończony obchód drugiego piętra; brak mydła w toalecie obok sali numer 216, wypalone świece w salach: 203, 208, 231…
– Mniejsza o numery sal, proszę czytać dalej, pomijając taki szczegóły.
– Godzina dwudziesta druga, zakończony obchód pierwszego pietra; liczne akty wandalizmu… połamane sprzęty, rozrzucone przybory, plamy z atramentu… typowy krajobraz po lekcjach kaligrafii młodszych uczniów.
Dyrektor uśmiechnął się nieznacznie, ale nic nie powiedział. Dał znak dłonią, by czytać dalej.
– Godzina dwudziesta trzecia, zakończony obchód parteru; ślady bójki na stołówce; nietypowe ślady wandalizmu w łazience dla chłopców nieopodal schodów do piwnic; symbol Ath-Gemren namalowany wielokrotnie nieznaną substancją; zejście do piwnic zamknięte na głucho, brak pasującego do nich klucza.
Podniosłam się znad kartki.
– Rozumiem, że oczekuje pan ode mnie przeszukania całego gmachu, by odnaleźć zagubiony przez Maliniaka klucz?
– Nie ma takiej potrzeby. Klucze znaleziono dziś rano w bibliotece.
– Podejrzewa pan którąś z Sióstr o kradzież?
Dyrektor wyraźnie się zniecierpliwił.
– Proszę nie snuć tych absurdalnych domysłów, bo gotów jestem zwątpić, że decyzja o powierzeniu pani tego zadania była słuszna. Pani, zdaje się, nie zajmuje się jeszcze działalnością stricte edukacyjną?
– Jeszcze nie – przyznałam, zaskoczona sposobem prowadzenia przez Dyrektora rozmowy. – Póki co, zgłębiam księgi, by dopiero w przyszłym roku przejąć obowiązki jednej ze Starszych Sióstr, a w międzyczasie pełnię funkcję Siostry Naprawczej.
– Proszę mi w takim razie powiedzieć, co takiego trafiło dziś do pani pracowni.
– Jak niemal każdego dnia, kilka słowników łaciny, dwa elementarze i słownik poprawnej polszczyzny. Poza tym zniszczono niemal doszczętnie cały zbiór poezji epoki romantyzmu i jeden egzemplarz wyboru rodzimych podań i legend. Zgłoszono też zaginięcie paru opracowań o obcych religiach, ale to niezupełnie mój obszar działań. To znaczy, jako Siostra Naprawcza nie zajmuję się zaginięciami, ale te księgi obejmowały zgłębianą przeze mnie tematykę.
– Co dokładnie zniknęło?
Dyrektor nawet nie starał się ukryć zdenerwowania. Aż wstał, wpatrując się we mnie wzrokiem łączącym w sobie pełne napięcia oczekiwanie i strach przed poznaniem odpowiedzi.
– „Wspomnienia z innego świata” Nieświętego Teodora, „Kult Nadczłowieczy” Ulryka Mizantropa, „Rytualne zaśpiewy ku czci naszych wewnętrznych bogów” Adalruny z Breiznitz i „Jak odnaleźć w sobie byt najwyższy” tej samej autorki – wyrecytowałam niespiesznie, ale bez zająknięcia. – Te cztery tytuły niestety, jako chyba jedyne w naszych zbiorach, nie posiadają w archiwach zapasowych egzemplarzy, a z dwoma z nich  nie zdążyłam się jeszcze zapoznać.
Dyrektor usiadł i zamyślił się głęboko.
– Nie ukrywam, iż poniekąd dobrze się stało, że opisy TEGO kultu zniknęły z naszych zbiorów – powiedział powoli. – Uczniowie nie powinni mieć do nich dostępu. Właściwie pracownicy również.
Rzucił mi takie spojrzenie, że spłonęłam rumieńcem i mocno zacisnęłam palce na srebrnych okuciach walizki.
– Znajdują się one na liście lektur obowiązkowych Sióstr zajmujących się religioznawstwem, więc musimy je czytać – bąknęłam. – Proszę mi jednak wierzyć, że to nie ja ukradłam te księgi.
– Wierzę pani. Choć nie będę ukrywał, że wolałbym, aby to u pani się znajdowały.
– Nie rozumiem.
– Wolałbym wiedzieć, kto i w jakim celu je zabrał.
– I wezwał mnie pan, żebym…
Urwałam zmieszana, ale tym razem Dyrektor zamiast mnie zganić, przytaknął.
– Wezwałem panią, aby zeszła pani do piwnic z woźnym Maliniakiem i zbadała, czy nie dzieje się tam nic niepokojącego. A ściślej mówiąc, czy nie zagnieździli się tam wyznawcy owego kultu nadczłowieczego.
Wzdrygnęłam się na samą myśl o możliwości zetknięcia się z nimi.
– Czy to nie należy wyłącznie do obowiązków woźnego? – spytałam z nadzieją. – I czy nie powinno to zostać sprawdzone niezwłocznie, dla bezpieczeństwa naszych uczniów?
Dyrektor rozparł się wygodnie na fotelu, mierząc mnie wzrokiem, zupełnie jakby zastanawiał się, czy kategorycznie zażądać ode mnie wykonania zadania, czy odesłać mnie z powrotem między podarte księgi. Być może naprawdę zaczynał wątpić, czy wezwał właściwą osobę.
– Obchód piwnic w istocie powinien należeć do obowiązków Maliniaka – rzekł wreszcie – a bezpieczeństwo uczniów jest dla nas wszystkich najwyższym dobrem. Niestety, wysłanie tam woźnego, który nie ma pojęcia, co też może czaić się w ciemnościach, byłoby wysoce nierozsądne i mogłoby narazić bezpieczeństwo uczniów o wiele bardziej niż kilkugodzinna zwłoka.
– Ale skąd pewność, że wysłanie tam właśnie mnie jest tym lepszym wyjściem?
– Doszły mnie słuchy, że nie rozstaje się pani nigdy z własnoręcznie wykonaną procą. Umiejętność posługiwania się taką bronią może się okazać nieoceniona w starciu ze złem, które czai się w piwnicach.
Poczerwieniałam, słysząc te słowa, po części ze wstydu, że wiadomość ta dotarła nawet do dyrektorskich uszu, a po części ze złości, że tak ważna persona wypowiada się o tak wielkim zagrożeniu z takim lekceważeniem. Widząc to, dyrektor uśmiechnął się szeroko.
– No, żarty na bok – powiedział i zaraz znów spoważniał. – Odniosłem po prostu wrażenie, że o rozmaitych kultach wie pani wiele, nawet więcej, niż powinna pani wiedzieć. Wszak bezbłędnie wymówiła pani nazwę symbolu, który w raporcie Maliniaka widnieje wyłącznie jako nieudolny rysunek.

Woźny Maliniak, przez młodszych uczniów pamiętających jeszcze czasy, w których wolno było im oglądać telewizję, przezywany Muminkiem, w pełni na to miano zasługiwał. Był niewysoki, pulchny i zazwyczaj pogodny, chociaż teraz wydawał się być dziwnie nieswój – niespokojny i wyraźnie zatroskany. Przechadzał się w tę i z powrotem przy zejściu do piwnic, a na mój widok skinął lekko głową bez cienia uśmiechu.
– Czeka nas paskudnie zadanie – stwierdził. – Prowizoryczną barykadę już odsunąłem, ale to pewnie nic w porównaniu z tym, co możemy tam zastać.
Zerknęłam na spiętrzone pod ścianą skrzynie, skutecznie blokujące zejście przez cały ranek i przedpołudnie. Widok porzuconej obok nich skakanki, zapewne zgubionej dzień wcześniej, zmroził mi krew w żyłach.
– Czy dzieci będą bezpieczne? – spytałam schrypniętym z nerwów szeptem.
– Są na najwyższych piętrach. Zajęć dziś nie miały, więc i tak spędziły tam większość czasu, a teraz, gdy całe grono pedagogów i wszyscy pracownicy zostali powiadomieni o zagrożeniu, opiekunowie zebrali swoich uczniów na górze. Pozostali woźni zamykają właśni główne wejście i wszystkie piętra z osobna. Niebezpieczeństwo równie dobrze może pochodzić z zewnątrz.
Mówiąc to, zręcznie otwierał kolejne zamki, by na koniec pchnąć ciężkie odrzwia w głąb spowitej mrokiem przestrzeni nad schodami. Nic stamtąd nie wionęło, nie towarzyszyło tamtej chwili żadne fizyczne odczucie, a mimo to poczułam dreszcze. Mieliśmy zejść ku nieznanemu, zbadać to, co w innych okolicznościach wolałabym pozostawić niezbadane. Spojrzałam na woźnego, zastanawiając się, jak wiele Dyrektor opowiedział mu o przedmiocie naszych poszukiwań. Gdyby wiedział tyle co ja, najpewniej nie zgodziłby się zejść na dół.
Nie zgodziłby się? Bzdura. Przecież ja się zgodziłam. Dla dobra dzieci należy się podjąć nawet najbardziej przerażających działań.
Maliniak wręczył mi niedużą latarkę, a sam zaczął szukać ukrytego końca wielkiego kłębka grubej nici.
– Lepiej oznaczyć sobie drogę, na wypadek, gdybyśmy zabłądzili – wyjaśnił, widząc mój pytający wzrok. – Tam, na dole, jest istny labirynt. Moglibyśmy się zgubić.
– A skąd te latarki? Zdaje się, że w całym gmachu obowiązuje narzucony przez Dyrektora zakaz korzystania z dobrodziejstw techniki. Według jego słów szkoła ma wychować dzieci w duchu minionych epok, nieskażonych zbytnim postępem cywilizacyjnym. Podobno osobiście konfiskuje wszystkie urządzenia, które działają na baterie, nie tylko wśród uczniów, ale też pracowników, żeby dzieci nie kusiło.
– Prawda, ale świeca czy nawet lampa naftowa mogłaby zbyt łatwo zgasnąć lub wzniecić pożar, dlatego Dyrektor udzielił mi swoistej dyspensy. To on podsunął mi pomysł zabrania latarki, podobnie jak tego kłębka. A propos, mogłaby pani pomóc mi go napocząć?
– Żadna pani, Kryspa jestem.
Wzięłam kłębek, obróciłam kilkukrotnie, oglądając go z każdej strony i szybkim, zdecydowanym ruchem wyjęłam wolny koniec nici spomiędzy ciasnych zwojów. Uradowany Maliniak natychmiast przywiązał go do zewnętrznej klamki strzegących zejścia wrót i odwinął z kłębka spory zapas.
– To co, Kryspa, idziemy?
– Idziemy. Dla dzieci zrobię wszystko.
Ostrożnie ruszyliśmy w mrok rozświetlany tylko nikłym światłem dwóch latarek. Starałam się zapomnieć o własnych obawach. Mając na uwadze wyłącznie konieczność ochrony uczniów przed grożącym im niebezpieczeństwem, którego ich małe główki nawet nie były w stanie pojąć, stąpałam cichutko obok Maliniaka i omiatałam ściany szybkimi spojrzeniami. W głowie kłębiły mi się urywki wszystkich przeczytanych do tej pory dzieł, które mogły mi teraz pomóc. Szukaliśmy zatem śladów „kryjówki, której niegodni nie ośmielą się nawiedzać”, wypatrywaliśmy „znaków, które ich ostrzec mają, by zawrócili, nim spotkają to, czego tak ujrzeć się lękają”, nasłuchiwaliśmy „zaśpiewów, które niegodnych wpędzą w paniczny lęk i skłonią do ucieczki, a tych, w których drzemie potencjał nadczłowieczy, zachęcą do dalszych poszukiwań”.
Nigdy wcześniej nie schodziłam do piwnic gmachu, nie mogłam się więc nadziwić ich dziwnej konstrukcji. Poza niezrozumiałym układem splątanych, co rusz rozgałęziających się lub niespodziewanie skręcających korytarzy wyglądały jak kolejne, z pozoru zupełnie zwyczajne piętro z salami lekcyjnymi. Wszystko to czyniło jednak dość upiorne wrażenie – sale, będące zazwyczaj końcami niezliczonych ślepych uliczek, nie miały okien, zwisające z sufitu żyrandole nie miały świec, a boazerie poprzecinane były głębokimi rysami. Czyżby to były właśnie te znaki mające nas ostrzec?
Maliniak dotknął jednej z rys i szybko cofnął rękę.
– Muszą być świeże – powiedziałam cicho. – Widzę to z daleka. Komuś chyba bardzo zależy na tym, żeby nas wystraszyć.
– Wiesz coś o nich, prawda? To dlatego Dyrektor wysłał cię razem ze mną.
– Wiem. Tam, w bibliotece… dużo czytamy. Po to właśnie jesteśmy, żeby wiedzieć i służyć zdobytą wiedzą, gdy zajdzie potrzeba.
Nie wypytywał mnie o szczegóły. Zamiast tego szedł dalej, rozwijając swój kłębek, a ja uważnie oglądałam ściany, zastanawiając się, jak dużą część podziemi już przebyliśmy. Korytarz wił się przedziwnym kształtem, zmuszając nas do częstego cofania się, przecinania na nowo tych samych rozgałęzień i krzyżowania nici na podobieństwo gigantycznej pajęczyny. Wszędzie jednak, w każdym zakamarku boazerie były zdewastowane, a w powietrzu czuło się niepojące i nie dające się opisać wrażenie czyjejś niedawnej obecności.
Nagle Maliniak zamarł. Zamiast skręcić w kolejny załom korytarza, stanął jak wryty i wyciągnął przed siebie latarkę, oświetlając przeciwległą ścianę.
– Co to za jakieś… mazaje? – zdziwił się.
Wyminęłam go i podeszłam do pokrywającego deski malowidła. Składało się nań całe mnóstwo maleńkich symboli Ath-Gemren układających się w kształt ludzkiej czaszki otoczonej okręgiem, z którego odchodziły w jej kierunku dziwne, nieregularne zawijasy. Pod spodem idealnie równe litery układały się w pozornie niemożliwy do odczytania napis.
Woźny zbliżył się i trącił mnie w ramię.
– Rozumiesz coś z tego?
– Oczywiście. Napis głosi mniej więcej: „Kto chce żyć, niech odejdzie, a kto gotów jest umrzeć, by poznać prawdę i zyskać nowe, lepsze życie, niech idzie dalej.” Tekst w języku francuskim zapisany fonetycznie lustrzaną cyrylicą. Zawsze  używają tego systemu, zapewne licząc na to, że ktoś, komu nie uda się tego odczytać, ucieknie na widok samej formy tej wiadomości. Jeśli pozostali wierni swojej tradycji, napis wykonali krwią.
Maliniak cofnął jak oparzony rękę, którą już wyciągał w stronę malowidła, by go dotknąć. Chrząknął zmieszany i wzruszył ramionami.
– Halina w życiu tego nie domyje – mruknął.
Dopiero te słowa uzmysłowiły mi, co powodowało ten ogromny niepokój i nieodparte wrażenie, że ktoś był tu zaledwie przed paroma minutami. Podziemne korytarze były nienaturalnie wręcz czyste, na boazeriach i podłodze nie spoczywał nawet gram kurzu.
– Czy ktoś tu regularnie sprząta? – spytałam.
– Nieee, tak tylko powiedziałem. Przecież gdyby tu zaglądano, znaleźlibyśmy tych, którzy się tu ukrywają. Albo oni nas.
Wzdrygnął się i potrząsnął głową.
– Nie ma co gdybać, idziemy dalej – zakomenderowałam. – Nie po to wysłał nas tu Dyrektor, żebyśmy zastanawiali się nad sprzątaniem całych podziemi. No, dalej, chodźmy.
Maliniak ani myślał mnie słuchać. Stał odwrócony tyłem do malowidła i wpatrywał się w coś przed sobą. Podążyłam za jego wzrokiem i poczułam, jak serce podjeżdża mi do gardła.
Plątanina nici poruszała się, choć kłębek dzierżony był wciąż przez woźnego, przyciśnięty do jego boku. Utkana przez nas pajęczyna drgała wyraźnie, to w jednym miejscu, to w znów w innym, a chwilami nawet w kilku naraz i chociaż to my ją utworzyliśmy, czułam się teraz jak jedna z dwóch małych muszek, ku którym zmierzał właśnie wielki, tłusty, wygłodniały pająk. Zanim jednak któreś z nas zdecydowało, co powinniśmy zrobić, pajęczyna naprężyła się i niespodziewanie opadła w niezliczonej ilości kawałków, jakby przecięto ją w co najmniej kilkudziesięciu miejscach jednocześnie.
Maliniak krzyknął i wypuścił kłębek z rąk, a ten, zupełnie lekceważąc wszelkie prawa fizyki, potoczył się naprzód przez sam środek korytarza i zniknął nam z oczu, ani odrobinę nie zbliżając się do żadnej ze ścian. Woźny spojrzał na mnie pytająco, ale ja tylko stałam oszołomiona, nie do końca rozumiejąc, co się stało i co powinnam zrobić w tej sytuacji.
Wreszcie ocknęłam się z odrętwienia i rzuciłam krótkie spojrzenie na malowidło.
– Nie mamy wyboru – powiedziałam cicho – musimy dokończyć powierzone nam zadanie.
Ostatecznie miałam przy sobie procę. Cóż z tego, że najpewniej na niewiele by mi się zdała? Ważne, że dawała poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli było ono złudne. Ruszyłam zatem przed siebie, nucąc pod nosem rytualne zaśpiewy Adalruny, z naiwną nadzieją, że jeśli „ich” spotkamy, uda mi się ich zmylić i wezmą mnie za jedną ze swoich, słysząc znajomą melodię.
Posuwaliśmy się zatem naprzód całkowicie zdani na mój zmysł orientacji, licząc na to, że w ogóle dane nam będzie przynajmniej podjąć próbę wydostania się z labiryntu po zlokalizowaniu źródła zagrożenia. Jak bliscy byliśmy jego znalezienia, nie miałam pojęcia, bo kolejne ostrzeżenia pozostawione przez wyznawców pojawiały się w nieregularnych odstępach. Czasem następowały po sobie niemal natychmiast, po przebyciu kilkunastu kroków, a czasem maszerowaliśmy w milczeniu przez kwadrans, nim znów natknęliśmy się na jakikolwiek znak.
Wszystkie malowidła były podobne do siebie, różniły się tylko napisami, których ogólny sens pozostawał jednak taki sam. Zdziwiłam się więc i naprawdę poczułam nieprzyjemny dreszcz, gdy moim oczom ukazał się zupełnie nowy wzór. Nie był on mi obcy, widziałam go wcześniej na kartach opracowań poświęconych upiornemu kultowi i chyba właśnie dlatego ogarnął mnie aż taki niepokój.
Tym razem na boazerii namalowano wyłącznie święty symbol wyznawców, równy i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, poniżej zaś wyryto w drewnie ich mantrę, opisującą główną ideę, myśl przewodnią całego kultu i zarazem wyjaśniającą kształt wiernie ją oddającego znaku Ath-Gemren:


Z niższych w wyższe, z wyższych w jeszcze wyższe, a w najwyższe nie z nich, lecz poza nimi, bo to, co najwyższe, od niższych i wyższych musi zostać ODERWANE.


Niewtajemniczonym wydawać się mogło, że to zdanie nie miało sensu, ale wystarczyło zagłębić się w dzieła Nieświętego Teodora, by zrozumieć, jak przerażający był jego przekaz. Otóż ów Teodor głosił, iż najważniejszym celem w życiu każdego człowieka powinna być nieustanna praca nad samym sobą, samodoskonalenie się i dążenie do najwyższego ideału, który osiągnąć można wyłącznie poprzez wspomniane „oderwanie” się od niższych form samego siebie. Jak do tego oderwania dochodziło, wolałabym nie wspominać, niech wystarczy zaledwie wzmianka o  niewiarygodnie wysokiej śmiertelności tych kandydatów na nowych wyznawców, którzy nie przeszli próby, z jaką kazano im się zmierzyć. Jakby tych okropieństw było mało, Teodor wspominał też, że zarówno symbol, jak i zdanie będące dla wyznawców mniej więcej tym, czym Skład Apostolski dla katolików, dobrze jest umieszczać w pobliżu świątyni kultu, czyli miejsca, w którym zbierało się grono kapłanów.
Byliśmy już blisko. Nawet woźny to wyczuł. Nie miałam jeszcze pojęcia, czy trafimy na jedną salę i ewentualnie urządzoną w pobliżu tymczasową sypialnię kapłanów, czy na cały tabun koczujących w piwnicach wyznawców, ale szybko się tego dowiedziałam, stając przed samotnymi drzwiami prowadzącymi do sali w ostatniej ślepej uliczce.
Wyciągnięta ku klamce dłoń drżała lekko, bo wciąż nie byłam pewna, kogo dokładnie tam zastanę.
– No, dalej, Kryspa – szepnęłam, by dodać sobie otuchy. – Nadczłowiek nie odczuwa strachu.
Wzięłam głęboki oddech, nacisnęłam mocno klamkę i weszłam do środka szybkim i energicznym krokiem, gotowa udawać oczytaną kandydatkę na nową wyznawczynię.
Dziewięciu. Powinno ich być dziewięciu, powtarzałam sobie w duchu, rozglądając się po niewielkim pomieszczeniu.
Tymczasem wokół stojącego na środku sali szkolnego stołu rozstawionych było tylko osiem krzeseł. Tyle samo materacy pierwotnie przeznaczonych do ćwiczeń gimnastycznych leżało w kącie, spiętrzonych jeden na drugim. Wystroju nietypowej świątyni dopełniał stary globus stojący na wspomnianym stole, stosy starych grubych ksiąg, jakieś zwoje, chyba pergaminu, i luźne, pożółkłe i poplamione kartki zapisane szyfrem. Wszystko to porozrzucane było dosłownie wszędzie, nie tylko na kilku stojących pod ścianami ławkach, ale również na podłodze.
Z niedowierzaniem przemierzyłam całą salę, jakby szukając jakiejś namacalnej odpowiedzi na kłębiące się w mojej głowie pytania. Czyżby Dyrektor okrutnie sobie ze mnie zakpił? A może niewłaściwie zrozumiał przerażającą z pozoru, lecz w istocie niewinną zabawę kilku starszych uczniów? Ostatecznie te wszystkie rysunki i napisy mogli przerysować ze skradzionych ksiąg, wystarczyła do tego odrobina umiejętności plastycznych i pomysłowości.
Odwróciłam się, by podzielić się moimi wątpliwościami z woźnym i cała zesztywniałam. Za mną nie było nikogo. Wychyliłam się z sali, ostrożnie omiatając ściany wąskim strumieniem światła, ale korytarz był pusty.
– Halo, panie Maliniak! – rzuciłam niepewnie ściszonym głosem. – Muminkuuuu!
Mój krzyk odbił się echem od boazerii, ale nie spotkał się z żadną odpowiedzią. Zupełnie jakby mój towarzysz rozpłynął się w powietrzu. A może…
Z duszą na ramieniu wybiegłam z sali. To cud, że nie rozbiłam sobie głowy w tym podziemnym labiryncie, pędząc przed siebie niemal na oślep. Nie myślałam o malowidłach, upuszczonym kłębku ani strzępach tkanej nie tak dawno sieci. Jedyne, o czym teraz myślałam, to ucieczka, jak najszybsza ucieczka z tego miejsca. Nawet jeśli cała sprawa była wyłącznie kiepskim żartem starszych uczniów, nie chciałam dłużej brać w nim udziału.
Polegając wyłącznie na swojej intuicji i strzępach wspomnień o przebytej drodze, dotarłam wreszcie do ciężkich wrót. Wybiegłam z piwnic, mrużąc oczy odwykłe od światła niezliczonej ilości zawieszonych pod sufitem świec, rzuciłam krótkie spojrzenie na ustawione pod ścianą skrzynie, służące przed południem za barykadę, i zamarłam.
Pod stosem skrzyń siedział woźny Maliniak, nieruchomy, z oczami wpatrzonymi gdzieś w dal i dziwnie skupionym wyrazem twarzy, a raczej nie tyle siedział, co został przez kogoś usadowiony i tkwił tak wbrew naturze. Był martwy. Jego koszula przesiąknięta była krwią, a jego samego skrępowano porzuconą tu wcześniej skakanką, wolałam jednak nie dociekać, czy najpierw go uśmiercono, czy unieruchomiono. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: nie przeszedł próby.
Znów poczułam się nieswojo. To by znaczyło, że tam, w dole, naprawdę zagnieździli się wyznawcy kultu nadczłowieczego, albo przynajmniej że udające ich dzieciaki starały się naprawdę wiernie odwzorować ich zwyczaje. Niepojętym dla mnie pozostawało to, jak udało im się pochwycić go niepostrzeżenie, uśmiercić i umieścić tutaj w tak krótkim czasie. Znali jakieś inne przejścia, skróty? Czy inne sposoby przemieszczania się?
Nie zastanawiając się dłużej, pomknęłam korytarzem. Musiałam koniecznie omówić wszystko z Dyrektorem, najlepiej w jego gabinecie, by nikt niepowołany niczego nie usłyszał. Wbiegłam po szerokich schodach wiodących na pierwsze piętro, przecięłam przestronny hol i rzuciłam się ku prowadzących do dalszych korytarzy drzwiom, ale tylko się od nich odbiłam. Były zamknięte od środka. Przecież powinnam to przewidzieć, Maliniak wspominał o procederze zamykania poszczególnych pięter dla bezpieczeństwa uczniów.
Nawet jeśli woźny miał przy sobie klucze, nie chciałam po nie wracać i przeszukiwać zwłok, w dodatku mając świadomość, że ktokolwiek wyszedł wraz z nim z podziemi, może mnie dopaść równie łatwo jak jego, gdziekolwiek będę.
Powolutku osunęłam się na podłogę i skuliłam u progu. Było mi naprawdę wszystko jedno.

Obudziły mnie jakieś krzyki. Dwóch dryblasów z jedenastego roku pochwyciło mnie za ręce i nogi, ku uciesze pozostałych zgromadzonych w holu uczniów. Nawet się nie broniłam, gdy zamachnęli się mną jakbym była workiem ziemniaków.
– Iiii raz! – zaczął odliczać jeden z nich. – Iiii dwa! Iiii… HOP!
Puścili mnie, a ja przeleciałam nad schodami, grzmotnęłam o podłogę i przejechałam po niej kawałek. Zaraz za mną poszybowała moja walizka, nieznanym mi sposobem zdobyta przez dzieciaki. Ledwie zdołałam się uchylić.
– To za Muminka! – krzyknął dryblas, a tłum zawtórował mu dzikim wrzaskiem aprobaty. – Nikt, kto śmiałby go chociaż tknąć, nie ma prawa pozostać w szkole.
A więc był już ranek. Uczniowie zostali wypuszczeni z zamknięcia i zaraz pobiegli dokonać samowolnych oględzin zejścia do piwnic, a tam znaleźli uwielbianego przez wszystkie roczniki woźnego. A może było zupełnie inaczej?
Jakby w odpowiedzi na moje niezadane pytanie, drugi dryblas wyjął z teczki jakiś świstek i pomachał mi nim.
– Oto twoja umowa – zawołał, zgniatając kartkę w kulkę. – Zobacz, ile jest warta! Grono Dyrekcji dało nam ją po tym, jak wydało się, co zrobiłaś naszemu Muminkowi.
– Kazali nam odprawić cię z honorami – rzucił ktoś z tłumu, a reszta dzieciaków zarechotała.
Wstałam powoli i ścisnęłam w dłoniach walizkę. Stałam przed nimi jak uczniak egzaminowany przez nauczycieli; zupełnie nie tak, jak Siostra Księgozbioru powinna stawać przed dziećmi. Nie dowierzałam własnym uszom. Przecież dzieci tak się nie zachowują, w każdym z uczniów tkwi jakiś szczątkowy szacunek dla pracowników szkoły, a u zgromadzonych tutaj widziałam tylko złośliwość w najgorszej chyba formie, spotęgowaną brakiem jakichkolwiek skrupułów. Patrzyłam na małych szyderców z niedowierzaniem, pytając samą siebie, co u licha całe to Grono zrobiło biednym dzieciakom.
Celnie rzucona papierowa kulka trafiła mnie  w głowę, ale nie zareagowałam, gorączkowo myśląc o czymś zupełnie innym. Powoli zaczynałam wszystko rozumieć.
– Grono Dyrekcji – powtórzyłam trochę za cicho, ale już znacznie głośniej zapytałam: – Ilu jest teraz Dyrektorów?
– Nie wiesz, bo spałaś pod drzwiami jak jakiś pijak – zakpił jakiś dziesięciolatek.
– Każdy uczeń wie, że od wczorajszego wieczornego apelu mamy dziewięciu Dyrektorów – dodała z dumą przemądrzale wyglądająca panienka. – Jest ośmiu zwykłych i jeden Najwyższy Dyrektor.
– Najwyższy – powtórzyłam szeptem, czując cisnące się do oczu łzy.
Teraz wiedziałam, dlaczego krzeseł w podziemnej sali było osiem. Brakujące, będące tym najważniejszym, stało w gabinecie, który odwiedziłam dziś rano. Zrozumiałam też, po co tak naprawdę wysłano mnie do labiryntu i dlaczego jedyny oficjalny wówczas Dyrektor doradził ufnemu, prostodusznemu Maliniakowi zaznaczanie przebytej przez nas drogi. Dzięki temu zagnieżdżeni w podziemiach pozostali Dyrektorowie, czy też raczej kapłani, mogli wreszcie stamtąd wyjść.
Zadrżałam na samą myśl o tym, skąd mogli się tam wziąć i do jak dawna tam przebywali. Przecież nie było innego wyjścia, do żadnej z pozbawionych okien sal nie można było dostać się z zewnątrz. Nie miałam pojęcia, kim – lub czym – tak naprawdę byli i dlaczego do ich wprowadzenia do gmachu szkoły Dyrektor potrzebował aż tak makabrycznej otoczki. Opisujące ten upiorny kult księgi, które zdążyłam przeczytać, nie zawierały żadnej wzmianki na temat podobnych rytuałów, ale równie dobrze mogła być o nich mowa w pozostałych – tych, z których treścią nie zdążyłam się jeszcze zapoznać. I które dziwnym trafem zniknęły dziś z biblioteki.
Powiodłam wzrokiem po przepełnionych nienawiścią twarzyczkach patrzących na mnie z góry dzieci. Zastanawiało mnie, dlaczego zareagowały na to wszystko w taki sposób, obierając sobie tych zwyrodnialców za autorytet i całkowicie odrzucając wpajane im wcześniej zasady i pięknie brzmiące hasła. Nie wiedziałam, rzecz jasna, co już te potwory zdążyły zrobić uczniom, ale gdy sobie wyobraziłam, jakim próbom zostaną poddani i w co teraz przerodzi się szkoła, poczułam ogarniające mnie współczucie. Żal mi było moich małych wrogów, ale cóż mogłam zrobić?
– Wynoś się stąd! – krzyczały do mnie, wygrażając przy tym pięściami. – Nie chcemy książkowej szwaczki. Wynoś się!
Podniosłam z podłogi moją umowę i rzuciłam im ostatnie spojrzenie. Potem mój wzrok podążył ku górze, ku zwieszającemu się wprost nade mną ogromnemu żyrandolowi, od pokoleń kuszącemu uczniów, by próbowali trafić weń papierowymi pociskami. Nadzieja ta była złudna głównie ze względu na fakt, iż zawieszono go najwyżej ze wszystkich w całym gmachu.
– Najwyższy… – szepnęłam znowu, tym razem z jakąś nabożną czcią.
Nie wiem, czy to dzieci umilkły, czy to ja przestałam je słyszeć. Skupiona byłam tylko na płonących w górze świecach, zdawało mi się, że nic poza nimi już się na tym świecie nie liczyło.
Może właśnie to przesądziło ostatecznie o uznaniu mnie za wariatkę, ale prawdę mówiąc, ani trochę nie żałuję. Wciąż uważam, że dzieci powinny być mi wdzięczne. Los, który postanowiłam im zgotować, i tak był o niebo lepszy od tego, jaki czekałby je pod opieką dziewięciu nadczłowieczych Dyrektorów.
Cofnęłam się, wyjmując z tylnej kieszeni dżinsów swą ukochaną procę. Zmięłam umowę jeszcze bardziej, naciągnęłam gumę i wystrzeliłam pocisk w sam środek żyrandola, strącając kilka świec. Odwróciłam się, nie patrząc więcej na swoje dzieło, ale nagły wybuch dziecięcych wrzasków i pisków utwierdził mnie w przekonaniu, że udało mi się osiągnąć cel; swój Ath-Gemren, najwyższy cel.