Bardzo przebiegły lis


Nie dam za wygraną. Gdybym właśnie ja się teraz podał – któż inny by wytrwał? Wszak mówią, że żaden chłop we wsi nie może się ze mną równać. Żaden…!
A jednak znów mijam swój cel. Poprosiłbym o pomoc, lecz kogo? Rębałkową chyba jedynie, to przez nią to wszystko. Ech, gdyby wczoraj z rana nie przyszła tu do mnie, nie miałbym teraz kłopotu. Sęk w tym, że przyszła. Właściwie nawet przybiegła, wrzeszcząc wniebogłosy.
– Panie Birkholz! – darła się, jeszcze zanim zdążyłem dostrzec, jak wynurza się spomiędzy chatek. – Panie Birkhooolz!
Z tonu jej głosu wywnioskowałem, że nie było potrzeby się do niej fatygować. Sprawa była wystarczająco pilna, by Rębałkowa w mig znalazła się na moim podwórzu.
– Hm? – spytałem grzecznie, nie przestając jednak żuć końca długiego źdźbła trawy.
Księżną Rębałkowa nie była, urazić jej byle czym więc nie mogłem. Zresztą nie w głowie jej były teraz takie głupstwa jak etykieta. Ledwie zdążyła wytrzeć przykurzonym fartuchem spoconą twarz, a już trajkotała w najlepsze.
– Dobrze, że zastałam pana w domu – zaczęła, jakby oczywistym  nie było, iż o tak wczesnej porze nigdy nie wychodzę. – Mamy w naszym obejściu problem, któremu tylko pan może zaradzić. W czasie wojny był pan przecie najprzedniejszym kusznikiem w całym swoim oddziale, jak powiadają.
– Byłem, to prawda. Jak widać, moje umiejętności jednak na wiele mi się nie zdały, inaczej nie byłoby mnie tutaj.
– A, to to drobiazg. Nawet mnie dziś niewiele obchodzi, po której stronie pan walczył, ile czasu spędził pan, tułając się po więzieniach ani który ze szlachetnie urodzonych panów darował panu wreszcie wolność. Powiedz mi pan jeno – prawdą jest to, co powiadają? Nie masz na naszej ziemi przedniejszego kusznika ani dzielniejszego żołnierza jak Birkholz?
Wyrzuciłem źdźbło i wstałem, zaciekawiony jej słowami.
– O tym drugim nie mi nie wiadomo, ale faktem jest niezbitym, że celnością nikt mi nie mógł dorównać w obu walczących armiach – odparłem, walcząc z pokusą, by wyprężyć się dumnie po tych słowach.
– Chciałam więc poprosić pana o pewną przysługę.
Podeszła bliżej, nerwowo rozglądając się na boki, zupełnie jakby jej prośba miała dotyczyć czegoś wstydliwego.
– Mamy lisa – powiedziała cicho.
– Lisa macie – powtórzyłem w zamyśleniu. – A po cóż wam lis, pani Rębałkowa?
– Otóż właśnie lepiej, żeby go nie było. Kury nam pierun ubija.
– Moim zadaniem miałoby być zatem ubicie owego lisa, czy zgadłem?
– O, to właśnie chciałam powiedzieć. Jeno nie byle jakie miałoby to być ubicie. Przecie lis spory, trafić w takiego to nie problem dla byle chłopa ze wsi. To, o co ja chciałam prosić, to zadanie dla naprawdę obeznanego z kuszą wojaka.
Znów się rozejrzała i podeszła jeszcze bliżej.
– Chcę, aby tak go pan ubił, co by futra mu nie uszkodzić – zniżyła głos do szeptu. – Ja go potem z futra obierę i kożuch sobie na zimę obszyję.
– A wszystkie baby we wsi będą Rębałkowej zazdrościć – dokończyłem półgłosem. – Plan iście szatański, ale nietrudny do wykonania. Prowadźcie mnie zatem, pani Rębałkowa, do swego obejścia. Zobaczymy, jak to najlepiej rozegrać.
Zacierając ręce i chichocząc jak podfruwajka, poprowadziła mnie ku swemu domostwu. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że już teraz baby we wsi miały czego zazdrościć. Dom był zadbany, okna wypucowane jak przed Wielkanocą, a ogród tak wypielęgnowany, że próżno by chwastów w nim szukać. Taka gospodyni zasługiwała na to, by uczynić zadość jej prośbie.
Wszedłem za Rębałkową do środka, gdzie przy starannie wyszorowanym stole siedział jej mąż, posilając się smakowicie pachnącą polewką. Na mój widok poderwał się szybko, ale jego tęskny wzrok kierowany ukradkiem ku porzucanej misie zdradzał, że odrywa się od niej nad wyraz niechętnie.
– Żona moja wezwała pana w sprawie znikających kurcząt? – spytał, uścisnąwszy mi mocno prawicę. – Niepotrzebnie pana niepokoiła, przecież ubić lisa to żaden problem dla…
– Jakoś do tej pory nic w tym kierunku nie zrobiłeś – przerwała mu Rębałkowa. – A kurczaków zniknęło już trzynaście.
– Proszę się nie kłócić, zrobię, co w mojej mocy, by ukarać złodzieja. Czternaste kurczę z waszego kurnika nie zniknie – zapewniłem gorąco, chcąc zażegnać konflikt.
Rębałko wzruszył ramionami, po czym opadł na ławę, bezwiednie chwytając łyżkę i zanurzając ją z powrotem w polewce. Jego żona zajrzała tymczasem do zawieszonego nad paleniskiem wielkiego, bulgoczącego gara.
– Oby miał pan rację – rzuciła, nie odwracając się nawet w moją stronę. – Niewiele kur już nam zostało, a przecie każdej niedzieli rosół trzeba ugotować.
Rębałko, który zdążył już skończyć posiłek, ochoczo jej przytaknął.
– Nie masz nic lepszego nad rosół mojej żony – oświadczył uroczyście. – Nawet sam proboszcz ją chwalił, gdy się u nas stołował.
– Oj, Mietek, naprawdę, nie musisz przy panu mówić takich rzeczy!
– Prawda, nie muszę. Sam pan oceni, panie Birkholz, bo chciałbym zaprosić pana na dzisiejszy obiad, jako wyraz wdzięczności za spełnienie prośby mej żony. W umiejętności pańskie nie śmiem wątpić, zatem nie widzę powodu, by podziękę odwlekać do czasu, gdy lis zostanie już ubity.
Skłoniłem się lekko.
– Jeśli smak potraw pana żony jest równie wspaniały, jak zapachy wydobywające się z tego kotła, już teraz czuję się zaszczycony tą propozycją. Teraz jednak chciałbym poprosić o zaprowadzenie mnie do kurnika. Muszę ustalić, którędy dostaje się lis i gdzie najlepiej się nań zaczaić.
– Już prowadzę. Mamy jeszcze trochę czasu, zanim na mszę wyruszymy, grzechem byłoby go nie wykorzystać.
Uśmiechnąłem się pod nosem, jednak nic nie powiedziałem, wychodząc za Rębałką na zewnątrz. Obeszliśmy chatę, kierując się w stronę kurnika zbudowanego na tyłach domostwa. Mietek otworzył furtkę w płocie oddzielającym od reszty obejścia skrawek ziemi wydzielonej dla drobiu i przepuścił mnie przodem, pilnując przy tym, by żaden z kurczaków nie spróbował skorzystać z okazji do ucieczki.
I bez tego było ich niewiele, ledwie kilka sztuk plątało się nam pod nogami. Rębałko musiał ciągle je odganiać, bo lgnęły do nas w dość osobliwy sposób. Nie wyglądały na oczekujące, aż sypniemy im obficie ziarnem; w ich maleńkich bezrozumnych oczkach było coś niecodziennego, jakby u nas szukały schronienia, ratunku.
Mietek zauważył, że im się przyglądam.
– Wciąż muszą być przerażone po ataku lisa – wyjaśnił. – Nic dziwnego, skoro ciągle je niepokoi i co noc któregoś ubija.
– A nie pomyśleliście, panie Rębałko, żeby wziąć sobie psa?
Spojrzał na mnie jak na wariata, więc szybko zacząłem tłumaczyć:
– Pies, gdyby zawczasu zwęszył lisa, swoim ujadaniem mógłby intruza wystraszyć, a przynajmniej zbudzić was ze snu i ściągnąć tutaj, by zapobiec…
– A, nie, to nie chodzi o to, że nie rozumiem – przerwał mi w pół zdania. – Chodzi o to, że myśmy mieli psa. Ba, nawet dwa, ale obydwa nam lis zagryzł.
– Lis? Psa zagryzł?
– Ano zagryzł, jednego po drugim. Nikt nam już nie chce swojego użyczyć, ze strachu, że każdego kolejnego spotka to samo, więc Jagna uprzątnęła budę, bo po co ma stać pusta.
Rozejrzałem się niepewnie, czując lekki niepokój. Chyba nie miałem ochoty stanąć oko w oko z niepokojącym Rębałkowe kurczaki lisem, ale nie mogłem się przecież tak po prostu wycofać. Nie teraz, gdy pokładali we mnie taką nadzieję, w dodatku uważając mnie za jedynego, który mógł sprostać temu zadaniu.
– Wróćmy może do oględzin kurnika – zaproponowałem, siląc się na obojętny ton.
Mietek ochoczo ruszył ku niewielkiemu budynkowi i z nieskrywaną ekscytacją zademonstrował mi drzwi.
– Proszę tylko spojrzeć, panie Birkholz. Te wewnętrzne mają klapę, przez którą kurczaki mogą swobodnie wychodzić, o tutaj, nisko przy ziemi. Ale te zewnętrzne, zamykane na noc, są nie do przebycia. Tu zakładam kłódkę i nie ma siły, żeby cokolwiek się przez nie przedostało.
– Więc jak lis dostaje się do środka?
– Cóż, to musi być bardzo przebiegły lis. Nie jakiś tam pierwszy z brzegu leśny złodziejaszek, nasz lis to istny król włamywaczy.
Mówił o nim niemal z dumą, jakby szczycił się tym, że jego kurczaki ubija nie byle lisisko.
– A jakieś podkopy, brakujące cegły w ścianach, może wybite okienko?
– Nic z tych rzeczy, Jagna dba o kurnik nie gorzej niż o resztę obejścia. Wszystko jest na swoim miejscu, żadnych dziur tu nie uświadczysz. Można by rzec, że mysz się tutaj nie prześlizgnie.
Zrobiło mi się niedobrze. Zupełnie straciłem ochotę na skosztowanie Jagusinego rosołu, ale dzielnie trwałem w postanowieniu, że choćby nie wiem co, lisa ubiję.
– Mogę się tu dokładniej rozejrzeć? – spytałem. – Nawet teraz, gdy pójdziecie do kościoła. Kto wie, czy złodziej nie postanowi skorzystać z waszej nieobecności. W końcu to bardzo przebiegły lis.
– Jak to? Chcecie opuścić mszę, panie Birkholz?
A więc nie zorientowali się jeszcze, że odkąd zamieszkałem wśród nich, nigdy nie przestąpiłem progu ich śmiesznej świątyni.
– Pomódlcie się w mojej intencji, panie Rębałko – powiedziałem, starając się ukryć rozbawienie. – Mam nadzieję, że miłosierny Bóg wybaczy mi dzisiejszą nieobecność, gdy dowie się, że spędziłem ten czas, działając dla dobra bliźnich.
Nie wyglądał na przekonanego, ale zostawił mnie samego wśród kurczaków, wracając do wnętrza chaty. Wkrótce potem oboje z Jagną podążali wąską drogą, na którą niemal w tej samej chwili wysypała się cała wioska, tłumnie spiesząca do kościoła. Patrzyłem za nimi, kręcąc tylko głową, a gdy zniknęli mi z oczu, na powrót zająłem się kurnikiem, szukając jakiejkolwiek wyrwy w ścianie, przez którą mógł przedostawać się nocny złodziej.
Nic takiego nie znalazłem. Kurnik wydawał się być jeszcze bardziej niedostępny od podziemnych lochów licznych twierdz, w jakich przyszło mi spędzać pierwsze lata po zakończeniu długiej, wyniszczającej wojny. Brakowało tylko wyrytych od wewnątrz kresek, którymi zwykliśmy ze współtowarzyszami niedoli odliczać dni naszej udręki.
Spojrzałem na kurczaki, nadal przepychające się jeden przez drugiego, by znaleźć się bliżej mnie. Dla nich mury kurnika były jeszcze do niedawna ochroną przed nieznanym, niemożliwym do pokonania przez nie same złem. Teraz nawet ta twierdza je zawiodła, nawet tam nie mogły czuć się bezpiecznie; teraz tylko człowiek mógł je obronić, dlatego tłoczyły się wokół mnie, nie odstępując mnie na krok. W ich popiskiwaniu było coś błagalnego.
Niebawem do ich głosu dołączył jeszcze jeden, równie cienki, choć niewątpliwie ludzki.
– Pan jest tym panem Birkholzem?
Podniosłem głowę i zdumiałem się, widząc stojącego naprzeciw mnie kilkuletniego brzdąca.
– To ja. Jak mogę ci pomóc, młody człowieku?
– Nie wiem. Mama kazała mi pana znaleźć i być dla pana grzecznym.
Podrapałem się po głowie, z trudem łącząc fakty.
– Pani Rębałkowa to twoja mama? – spytałem wreszcie, a chłopiec energicznie pokiwał główką. – Czemu więc nie zabrała cię do kościoła? Dzieci w twoim wieku też chyba tam chodzą, prawda? Macie tam jakieś szkółki niedzielne czy coś.
– Mamy, ale ja się pochorowałem i nie mogłem pójść.
– Chory jesteś? Czy nie powinieneś zatem leżeć w łóżku?
Chłopiec nie odpowiedział. Wbił tylko oczka w ziemię, spurpurowiał i pognał truchcikiem ku skrytej w cieniu rozłożystego kasztanowca niewielkiej budce.
– Ach – mruknąłem do siebie. – No tak.
Pełen współczucia dla malca, począłem dokładnie badać posadzkę kurnika. Nie znalazłszy śladu podkopu, podniosłem się, by zobaczyć wracającego z dość ponurą miną malca.
– Ciągle muszę tam chodzić – poskarżył mi się. – Nawet w nocy!
– W nocy? A nie widziałeś może czegoś niepokojącego na podwórzu?
– Widziałem coś. Złodzieja. To dlatego mama po pana pobiegła.
– Możesz mi o nim opowiedzieć?
Malce zabawnie zmarszczył brwi, wytężając pamięć.
– Był mały, rudy i bardzo, bardzo zły – powiedział z głębokim namysłem. Uciekał właśnie z kurczakiem. Chyba mnie usłyszał, bo zatrzymał się, odwrócił… i zaczął tak dziwnie warczeć, prychać, syczeć…
 – Czy nie wyglądał może jak kot?
– Nie, był dużo większy. Ale miał w sobie coś z kota.
W zamyśleniu zająłem się teraz dachem kurnika, sprawdzając, czy dam radę wyważyć od spodu którąś z dachówek. Wszak złodziej, nawet jeśli nie był kotem, mógł dostać się do środka górą.
– Może to była kuna? – rzuciłem, nie przerywając pracy.
– Może. Nie wiem.
Pokiwałem głową i dalej popychałem lekko dachówkę za dachówką. Nagle jedna z nich drgnęła.
– Jest! – krzyknąłem triumfalnie.
– Złodziej…?
– Nie, nie, znalazłem drogę, którą wkradał się do kurnika.
Chłopiec wyraźnie się uspokoił. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem. Był niemal tak samo wystraszony, jak stłoczone u moich stóp kurczaki.
– U sąsiadów też kradną? – spytałem, chcą ukoić jego nerwy luźną pogawędką.
– Tylko u nas. Tata mówi, że to dlatego, że nasze kury są najlepsze.
– I właśnie dlatego rosół mamy jest taki dobry?
– Pewnie tak.
Rozejrzałem się po podwórzu.
– Macie tu jakąś drabinę? Chciałbym sprawdzić, jak ten ryży szatan włazi, że nikt nic później nie zauważa.
Malec wskazał mi przeciwległy kraniec podwórza, gdzie stała oparta o ścianę domu. Przytargałem ją, ustawiłem w miarę stabilnie i wdrapałem się na górę. Nie podobało mi się to, co tam ujrzałem. Nic jednak nie powiedziałem do chłopca, lepiej było zachować to dla jego ojca.
Jeszcze raz sprawdziłem wszystkie dachówki i wróciłem na dół. Minę musiałem mieć nietęgą, bo i malec zaraz mocno się stropił. Nie miałem ochoty już z nim rozmawiać, więc udałem, że wciąż czegoś szukam.
Niebawem wrócili Rębałkowie. Jagna, z której oblicza tchnęła teraz anielska niemal dobroć i nadzwyczajny spokój, zabrała synka do chaty, Mietek zaś stanął przy furtce, nie do końca pewien, o co powinien zapytać.
– Odkryłem, jak lis, czy cokolwiek to jest, włazi do kurnika – ubiegłem go. – Kilka dachówek daje się dość łatwo poluzować. Nie mam pojęcia, w jaki sposób to robi i jak zaciera potem ślady, ale innej drogi nie znalazłem.
– Ale jak, pierun, włazi na górę? Toć musi się chyba po gładkich ścianach wspinać, nie ma tu przecie drzewa ani nic innego, z czego mógłby na dach przeskoczyć.
– To musi być bardzo przebiegły lis.
Rębałko zamyślił się. Postanowiłem skorzystać z okazji i opuścić jego obejście, by poszukać podejrzanych śladów gdzie indziej.
– Rozejrzę się trochę po lesie – zaproponowałem. – Może odkryję, co się z tymi kurczakami dzieje. Mógłbym, na przykład, zastawić pułapkę przy samej lisiej norze, jeśli uda mi się odnaleźć winowajcę.
– Tak, tak, oczywiście. Proszę tylko nie zapomnieć o obiedzie i wrócić przed południem.
Pokiwałem głową i czym prędzej czmychnąłem z podwórza, a wkrótce zostawiłem w tyle całą wioskę. Począłem zagłębiać się w sąsiadujący z nią las, choć sam nie byłem pewien, czego szukam. Łap? Krwi, piór? Chyba tylko na to ostatnie mogłem liczyć.
Długo błądziłem bez celu, nawet gdy już przestałem się oszukiwać, że faktycznie robię coś pożytecznego. Równie dobrze mógłbym marnować czas na pogawędce z Rębałkami. Las był pusty i cichy, zupełnie jakby zamarł z przestrachu, nie wiedząc, jak udowodnić swoją niewinność. Nie wierzyłem w nią jednak, bo gdzież indziej mógłby się skrywać złodziej? Gdyby to był kot, zapewne siedziałby teraz w którejś z chat, leniwie rozciągnięty na zapiecku i odpoczywający po nocnej wyprawie zwieńczonej wspaniałą ucztą. Szukać jednak musiałem większego zwierzęcia, choć wciąż zastanawiałem się, dlaczego mały Rębałko tak uparcie twierdził, że złodziej był o wiele większy od kota. To by wykluczało nawet oczywiste podejrzenia względem słynących z podobnych kradzieży lisów czy kun.
Nie znalazłszy odpowiedzi na dręczące mnie pytania, zawróciłem. Zbyt dobrze znałem las, by zabłądzić, ale mimo to powrót zajął mi spory kawał czasu, tak bardzo zdążyłem się oddalić od wioski.
Rębałkowie zasypali mnie oczywiście gradem pytań, a ja odpowiadałem im monosylabami, niemrawo grzebiąc łyżką w misce tak zachwalanego rosołu. Nie mogę zaprzeczyć, że istotnie był on wyborny, lecz nawet najwyśmienitsza z potraw nie mogła wyrwać mnie z głębokiej zadumy. Na szczęście Jagna nie czuła się tym urażona, a przynajmniej świetnie udawała, że doskonale mnie rozumie. Nie nalegała zbytnio, bym został u nich dłużej, choć jej mąż coś tam przebąkiwał o pułapce. Wystarczyło jednak, że wspomniałem o konieczności przygotowania kuszy, by nie próbowali mnie zatrzymywać.
Najchętniej spędziłbym to popołudnie na pakowaniu całego swojego dobytku, by jeszcze przed wieczorem opuścić teren polowań przedziwnego, żądnego kurczęcej krwi zwierza. Niestety, dałem Jagnie i Mietkowi słowo, że ubiję złodzieja jeszcze tej nocy i tego musiałem się trzymać.
Odszukałem kuszę, prawie nieużywaną, odkąd się tu osiedliłem, i otarłem ją z kurzu. Wciąż wyglądała imponująco i niejedno życie była w stanie ukrócić.
Naciągnąłem cięciwę i wystrzeliłem na próbę, nawet się nie fatygując, by wyjść na zewnątrz. Moja chata stała na uboczu, a wieśniacy przywykli już do moich dziwnych zwyczajów na tyle, by nie kręcić się w pobliżu bez wyraźnej potrzeby. Owszem, darzono mnie powszechnym szacunkiem, a niejedna panna na mój widok oblewała się rumieńcem lub trzepotała zalotnie rzęsami, ale to nie przeszkadzało nikomu uważać mnie za dziwaka. Ani trochę mnie to nie martwiło, wręcz przeciwnie – dzięki temu mogłem testować swoją broń we własnym domu, nie przyprawiając nikogo o omdlenie ze strachu.
Celność moja nie zmniejszyła się ani odrobinę. Zawieszona na ścianie czaszka jakiegoś koziołka trafiona została prosto między puste oczodoły, a gładką dotychczas kość naznaczyły poważne pęknięcia. Czymkolwiek miał okazać się nocny złodziej, taki cios powinien okazać się dlań śmiertelny.
Plan był prosty: lis padnie martwy, a Rębałkowa otrzyma swoje obiecane futro w nienaruszonym stanie. Nie musiałem opracowywać żadnych szczegółów. Wolałem zdrzemnąć się, by przez całą noc móc czuwać, oczekując złodzieja.
Obudziłem się, gdy słońce znacząco zniżyło się na nieboskłonie. Posiliłem się niespiesznie i wyszedłem, zabierając swą kuszę.
Wieś powoli szykowała się do snu. Spędzano z pastwisk krowy, zaganiano drób do kurników, wkrótce zaczęto też zatrzaskiwać okiennice. Rębałkowe kurczaki też już zamknięto, a Jagna zdążyła położyć małego synka do łóżka i zaczęła zmawiać wieczorne pacierze. Powitał mnie zatem czekający przed drzwiami Mietek.
– Widzę, że jest pan przygotowany – rzekł, nie kryjąc zadowolenia na widok mojej broni. – Jeśli mogę się na coś przydać, panie Birkholz, chętnie zostanę tu z panem.
– Poradzę sobie. Moglibyście przypadkowo spłoszyć złodzieja, panie Rębałko, a chyba nie o to nam chodzi.
Chciałem jak najgrzeczniej dać mu do zrozumienia, że skoro to nie jego Jagna poprosiła o ubicie lisa, musiała mieć ku temu swoje powody. Najpewniej tylko by mi przeszkadzał, co sam musiał dobrze wiedzieć, bo pożegnał się szybko i zaraz zniknął we wnętrzu chaty.
Długo musiałem tkwić w ukryciu, nim czegokolwiek się doczekałem. Po dwóch pierwszych godzinach począłem się z lekka niecierpliwić, po dwóch kolejnych szczerze zwątpiłem w to, że lis w ogóle się zjawi. Mógł mnie wszak wyczuć nadzwyczajnie wyczulonym węchem i zaniechać kradzieży tej nocy. Przypomniałem sobie jednak los dwóch psich strażników, których niewątpliwie lis również wyczuł zawczasu, co nie przeszkodziło mu wcale w uprowadzeniu kolejnych kurcząt.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Przyszła mi wówczas do głowy myśl, by porzucić swój posterunek i pognać do własnej chaty, przeczekać noc i powrócić tuż przed świtem, udając, że cały czas tam byłem, a kurczęta ubija jakaś siła nieczysta, nieuchwytna i niemożliwa do zaobserwowania przez zwykłego śmiertelnika. Już miałem się wycofywać, gdy wtem posłyszałem nieznaczny szelest.
Zamarłem. Dosłownie zza moich pleców, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, zupełnie jakbym nie istniał, cichutko wysunął się złodziej, a ściślej mówiąc, złodziejka.
Nie, nie była to kuna. Nie było to nawet zwierzę, a ledwie od ziemi odrosła dzieweczka, z pozoru zupełnie zwyczajna. Z pewnością zdolna była ona przystawić sobie pozostawioną w widocznym miejscu drabinę, wdrapać się na dach, poodsuwać odpowiednie dachówki i wykraść stamtąd kolejnego kurczaka, a na koniec zakryć poczynioną przy tym dziurę i uciec niezauważona. W dalszym ciągu proceder ten był jednak najzwyklejszą, godną potępienia kradzieżą.
Odzyskawszy w mig całą utraconą pewność siebie i wigor, ruszyłem szybkim krokiem ku bezczelnej panience.
– Hej, drogie dziecko – syknąłem, wystarczająco głośno, by mnie usłyszała, ale tak, by nie zbudzić Rębałków. – Ładnie to tak sąsiadów okradać?
Odwróciła się w moją stronę, a ja o mało nie krzyknąłem. W jednej chwili przypomniałem sobie słowa malca, który opisywał mi przed kilkunastoma godzinami złodzieja – była mała, ruda i bardzo, bardzo zła. Znałem ją, co prawda tylko z widzenia, ale rozpoznałem w niej dwunastoletnią przybłędę, która przywlokła się do wioski nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd. Powszechnie uważano ją za obłąkaną, bo zamiast dać się zagonić do pracy w którymś z gospodarstw w zamian za dach nad głową lub chociaż dołączyć do którejś z grup bawiących się dzieci, włóczyła się całymi dniami po wiosce, często znikając w lesie. Nigdy jednak nie widziałem jej w takim stanie.
Jej oczy płonęły czystą nienawiścią, dziką i zwierzęcą, jaką widywałem jedynie u najbardziej upodlonych dziewek starej Gertrudy, tych, do których nawet ja bałem się zbliżyć. Opowiadano o nich takie historie, że włos się na głowie jeżył, a chętni, oprócz zaproponowania niebotycznej ceny, musieli zyskać ich aprobatę, nim Gertruda pozwoliła im je tknąć.
Tak, ta mała diablica przypominała mi tamte zniewolone wiedźmy. Mimo wszystko starałem się zachować fason.
– Odejdź stąd, dziecko, albo zawiadomię całą rodzinę – pogroziłem jej, ale mała tylko się roześmiała. Niewiele myśląc, podniosłem kuszę, celując w płaską jeszcze pierś.
Naprawdę miałem zamiar do niej strzelić. Wiedziałem, że nawet gdyby zginęła z mojej ręki, nikt z wioski by jej nie żałował. Mała też o tym wiedziała.
– Nawet nie próbuj – warknęła. – Albo pozwolisz mi zabrać ostatniego kurczaka, albo gorzko tego pożałujesz.
– O, nie, kochana, to ty będziesz żałować, że podjęłaś się tak paskudnego fachu, jak złodziejstwo. Głodem się nie wytłumaczysz, przecież wielokrotnie proponowano ci ciepłą strawę, ale zawsze odmawiałaś.
– Głupcze, przecież ich nie jem.
Wzdrygnąłem się mimowolnie. Po co tej małej wariatce dokładnie czternaście kurcząt, kradzionych pojedynczo dzień po dniu? A może i zabijanych kolejno przez czternaście dni? Gorączkowo poszukiwałem w pamięci jakichkolwiek skojarzeń z tą liczbą; nie mogła być ona przypadkowa, skoro przybłęda tak starannie to wszystko zaplanowała.
Z pomocą przyszedł mi wiatr, który rozganiał właśnie chmury, zasłaniające do tej pory księżyc.
Pełnia! A niech mnie! Ta mała wariatka kradła i ubijała kurczaki każdej nocy, od nowiu do pełni. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów całkiem poprawnie się przeżegnałem.
– Wiedźma – wyszeptałem. – Wszechmogący Boże, najprawdziwsza w świecie wiedźma!
Przybłęda nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, jej uwagę pochłonęło coś zupełnie innego. Podążyłem za jej wzrokiem i krzyknąłem, naprawdę krzyknąłem. Tarcza wyłaniającego się zza chmur księżyca oświetliła bowiem maleńką postać, która wysunęła się zza chaty; to syn Rębałków odczuł nagle niecierpiącą zwłoki potrzebę udania się do wychodka. Stał teraz jak wryty, niepewny, czy rzucać się do ucieczki, czy w zaplanowanym wcześniej kierunku. Nie drgnął nawet, gdy mała wiedźma ruszyła powoli w jego stronę.
– No proszę – powiedziała z nieskrywaną satysfakcją. – Trafił się nam wyborny, tłuściutki kurczaczek. Ty też się nadasz, lepszy będziesz niż te wszystkie opierzone ptaszęta.
Chciałem zastrzelić tę wariatkę, ale bałem się, że ze zdenerwowania palce pokierują bełt w niewłaściwe serce. Na szczęście malec szybko oprzytomniał.
– MAAAAAMUŚ! – wrzasnął, ile sił w płuckach. – TAAAAATO!
Jedna z okiennic rozwarła się z hukiem. W oknie ukazała się głowa zaspanego Rębałki, a chwilę później Rębałko w całej okazałości wytoczył się na podwórze, odziany jedynie w nocną koszulinę.
Korzystając z rozproszenia uwagi przybłędy, przebiegłem za nią, by osłonić chłopca i spokojnie, bez strachu wycelować. Rębałko tymczasem próbował rozeznać się w sytuacji, zapewne zdumiony, że to nie lisa przydybaliśmy.
Mała złodziejka również nie czekała ani chwili. Teraz nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co zrobiła, ale słysząc krótki, urwany krzyk, wypuściłem kuszę z rąk. Zamiast Rębałki, pomiędzy wiedźmą a chatą, stał spory głaz, wielkością i kształtem przypominający zarys ludzkiej postaci.
W oknie mignęła twarz zdezorientowanej Jagny. Nie chciałem oglądać tego samego po raz drugi, lecz z drugiej strony nie mogłem temu w żaden sposób zapobiec. Niewiele myśląc, chwyciłem chłopca wpół i przesadziłem najbliższy płot, unosząc malca pod pachą. Zahaczyłem się o sztachety, ale nie było czasu na długą szamotaninę. Szarpnąłem się mocniej i pomknąłem przez sąsiednie podwórze, a wreszcie wybiegłem na ulicę, powiewając za sobą rozdartymi portkami.
Nie zdążyłem uciec daleko, gdyż wkrótce pogoń zaczęła się zbliżać. Słyszałem za sobą energiczny tupot drobnych stóp i rytmiczne posapywanie.
– Odejdź, wariatko, dziecka ci nie oddam! – krzyknąłem, nie oglądając się za siebie.
– Rozum pan postradał, panie Birkholz?
Momentalnie się zatrzymałem i odwróciłem. Goniącą mnie była Jagna Rębałkowa we własnej osobie. Zmieszany postawiłem jej synka na ziemi.
– Najmocniej panią przepraszam, robiłem, co mogłem – wymamrotałem.
– Robił pan co mógł? Darujże pan sobie żarty. Uciekł pan jak baba, dziewki niedorosłej się zląkłszy, a przecie wystarczyło ją jeno widłami drasnąć i sama umknęła. Do niczego się pan, panie Birkholz, nie nadaje.
Odeszła, zabierając z sobą dziecko. Gdy zniknęła mi z oczu, wyłowiłem uchem ciche stuknięcia okiennic, zamykanych przez żądnych sensacji, wścibskich sąsiadów. Pojedynczy gapie obserwowali jeszcze ukradkiem, jak wracam do swej chaty z rozdartymi portkami, urażoną dumą i zszarganą opinią.
Do tej pory zastanawiam się, czy Rębałkowa miała rację. Kolejne niepowodzenie tylko mnie w tym utwierdza. Nocne zadanie wymagało odwagi, której, jak widać, mi zabrakło, obecnie nie byłem zaś wystarczająco zręczny, by sprostać czemuś, wydawać by się mogło, o wiele łatwiejszemu.

Cóż, lisa ubiłbym bez problemu. Z wiedźmą też bym sobie pewnie poradził, gdyby nie wmieszał się w to wszystko ten przebrzydły malec. Ale igły nie nawlekę, choćbym sczezł!