Dziwnym była dzieckiem. Nie, nie bałem się jej, ale muszę przyznać, że czasem niepokoiło mnie jej zachowanie. Poza tym miała w oczach coś takiego, że aż ciarki przechodziły człowieka od samego patrzenia. Teraz wiem, że była to zapowiedź przyszłych wydarzeń, pierwsze ostrzeżenie, które zlekceważyłem.
Głupi byłem. Nie mam co do tego wątpliwości, ale wtedy nie
dopuszczałem do siebie tej myśli. No bo jak to: bać się dziecka? Można się bać
tego, że nie zdąży się na czas zrobić projektu lub że zostanie on odrzucony na
rzecz konkurencyjnego biura, można bać się utraty stanowiska lub statusu
jednego z lepszych architektów w kraju. Ale małego, bezbronnego, niewinnego
dziecka, które przygarnęliśmy z sierocińca po wielu latach bezowocnych starań i
wypełniania najróżniejszych papierów?
Głupi byłem…
Oczywiście, początkowo wszyscy byli zachwyceni. Przychodzili,
gratulowali, życzyli dziecku dużo szczęścia. Ci, którzy później odwracali się
plecami, wtedy obiecywali wspomóc w każdej trudnej chwili; ci, którzy później
pytali: „A nie mówiłem?”, wtedy byli wprost oczarowani dzieckiem. Mniej
spostrzegawczy zauważali nawet podobieństwo małej do mnie i Amelii.
Jedna tylko babcia, niemal stuletnia, przygarbiona kobiecina, nie
uległa czarowi dziecka. Weszła tylko, pociągnęła nosem, splunęła na podłogę, po
czym oświadczyła, że więcej się w tym domu nie zjawi, po czym wyszła.
Zawstydzona Amelka natychmiast pobiegła przewinąć małą, ale na
nic się później zdały próby przekonania babci, by jeszcze nas odwiedziła.
Uparła się, że nie chce widzieć tego dziecka na oczy. Nie tylko nigdy już do
nas nie przyszła, ale nawet zamieniła swoje luksusowe mieszkanie w wieżowcu na
ciasną klitkę gdzieś na obrzeżach Junikowa. Chyba szykowała się już w zaświaty,
tłumacząc swoją decyzję słowami: „w razie czego będę mieć bliżej”. Co prawda
nie odeszła, ale więcej się do nas nie odezwała. Tak jak postanowiła, na długi
czas całkowicie zniknęła z naszego życia.
Mała tymczasem rosła jak na drożdżach. Znajomi pytali, co takiego
moja Amelka jej podaje, a ja z dumą odpowiadałem, że nasza córeczka, jak
przystało na prawdziwą damę, dobrze wie, czego chce w życiu i pozwala się
karmić tylko i wyłącznie produktami firmy Gerber, odmawiając spożywania innych
kaszek. Na sam ich widok kręciła energicznie główką, domagając się swojego
ulubionego jedzonka.
Amelia próbowała coś na to poradzić, ale ja przymykałem na to
oko. Co z tego, że mała nic innego nie jadła, skoro dzięki temu tak szybko się
rozwijała? Nie zauważyłem nawet, że dzieje się to trochę zbyt szybko. Sądziłem,
że to normalne, słyszałem przecież wiele opowieści o tym, jak to czas nagle
zdaje się przyśpieszać, gdy zostaje się rodzicem. Koledzy z pracy ciągle
opowiadali, jak to nagle orientowali się, że ich dzieci kończyły dziesięć lat,
choć byli pewni, że dopiero co nauczyły się chodzić. Sam harowałem jak wół,
spędzając w biurze po dwanaście godzin dziennie i pracując także nocami, więc
nie dziwiłem im się ani trochę. Starałem się zapewnić rodzinie godne życie, na
barki Amelki zrzucając jedynie wychowanie dziecka i zajmowanie się domem.
Głębsza refleksja naszła mnie dopiero, gdy stwierdziłem, że mała
biega po całym domu, ba, czasem nawet coś powie, a my wciąż nie mogliśmy
przyzwyczaić jej do imienia. Nic, tylko: „Mała, chodź”, „Mała, uważaj”, „Mała,
nie wolno”. Znajomi wcale nie byli lepsi. Mówiąc o niej, zawsze nazywali ją „tą
małą od Czekałów”.
„Jak tak dalej pójdzie, w przedszkolu przedstawimy ją jako Mała
Czekała.” – myślałem sobie. – „A to, chociaż pewnie spodobałoby się innym
dzieciom, nie zyskałoby aprobaty pań przedszkolanek.”
Jakoś trzeba było ten problem rozwiązać, najlepiej jak
najszybciej. Amelki akurat nie było w domu, musiałem więc załatwić sprawę
bezpośrednio.
– Mała! – krzyknąłem.
Przez chwilę miałem nadzieję, że do tego przezwiska też się
jeszcze nie przyzwyczaiła i nie zareaguje, ale przyszła. Nie bardzo wiedziałem,
jak wytłumaczyć jej problem, by zrozumiała.
– Wiesz, córciu, pewnie zauważyłaś już, że każdego jakoś
nazywamy. Ja jestem Piotr, twoja mama to Amelia; każdy ma jakieś imię. Ty w
dokumentach figurujesz jako Małgorzata, ale tak naprawdę nikt w ten sposób do
Ciebie nie mówi. To znaczy, próbowaliśmy nie raz, ale bez efektów, więc daliśmy
sobie spokój. Nie lubisz tego imienia, zgadza się?
Pokiwała główką, choć nie byłem do końca pewien, czy wszystko
zrozumiała.
– Nie martw się, zaradzimy temu. Przynieś jakąś książkę z
bajkami, wybierzesz sobie stamtąd swoje ulubione imię, i tak będziemy na ciebie
mówić. Co ty na to?
Dziecko przestąpiło z nogi na nogę, patrząc na mnie nieobecnym
wzrokiem.
– Gerbera – powiedziało niespodziewanie.
– O masz. Ja tu się produkuję, a ty nie dość, że nie rozumiesz,
to jeszcze głodna jesteś. No, dobrze, chodź do kuchni, dostaniesz tego Gerbera.
Mała pokręciła główką z taką energią, jakbym zaproponował jej co
najmniej Bobovitę. Wtedy zdziwiłem się po raz pierwszy.
– Nie chcę jeść – powiedziała głośno i wyraźnie. – Tak macie na
mnie mówić.
Wzdrygnąłem się mimowolnie. Mówiła tak poprawnie? Od kiedy? Aż
tyle mnie ominęło?
– No dobrze. Może być Gerbera. Jest taki kwiatek, wiesz?
Kiwnęła główką.
– Najczęściej różowy. Albo żółty.
Zdziwiłem się po raz drugi. Byłem pewny, że w domu nie mówiło się
o kwiatach, Amelia ich nie znosiła.
– Skąd wiesz?
– Pamiętam – odparło dziecko. Zanim zadałem kolejne idiotyczne
pytanie, dorzuciło jeszcze: – Tak miałam na imię.
Nie, nie zdziwiłem się po raz trzeci. Po prostu zbaraniałem.
Zataiłem tę dziwną rozmowę przed Amelką. Po co miała się
denerwować? Wystarczy, że zgodziła się, by naszą przybraną córkę nazywać od tej
pory imieniem jednego z tych obrzydliwych, zdradzieckich tworów zwanych
kwiatami, które za dnia produkują tlen, a w nocy go nam kradną, starając się
zrekompensować to swoim drażniącym pseudoaromatem i mającym nas zwieść
wyglądem, który zdradzałby niesłychaną próżność, gdyby kwiaty były istotami
myślącymi.
Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego Amelia tak nienawidziła
kwiatów. Może miało to związek z jakimś wspomnieniem, a może było przeczuciem
tego, co miało się wydarzyć. Nigdy o to nie pytałem. W pierwszych latach naszej
znajomości przyjąłem tę informację z ulgą, w duchu przeliczając, ile uda mi się
zaoszczędzić w porównaniu do kolegów, którzy musieli obdarowywać swe wybranki
wymyślnymi bukietami na każde urodziny, imieniny, przeprosiny, a czasem nawet
bez okazji. W naszym domu nie było miejsca ani dla kwiatów, ani dla rozmów o
nich. To była jedyna święta, niepodważalna zasada, jaką wprowadziła Amelka.
Byłem naprawdę zdumiony, gdy bez protestów przystała na to, by
małą nazwać Gerberą. Miałem tylko nadzieję, że nie znienawidzi jej przez to,
jakie nosiła imię. Jeśli jednak tak się stało, nigdy się o tym nie
dowiedziałem.
Amelka zmarła zaledwie tydzień później. Nie chorowała, nie
skarżyła się na żaden ból. Zresztą, nigdy tego nie robiła. Po prostu z dnia na
dzień stawała się coraz słabsza i bledsza, aż wreszcie była zbyt słaba, by
otworzyć rano oczy. Na pogrzeb przyszli wszyscy nasi znajomi, ci sami, którzy
tak niedawno radośnie witali naszą córeczkę. Teraz byli zbyt przygnębieni, by
cokolwiek powiedzieć.
Zupełnie jak poprzednio, jedna tylko babcia zachowała się
inaczej. Nie przyszła, zapewne nie chcąc spotkać małej, ale za to przysłała
liścik. Ona jedna odważyła się napisać to, o czym ja nie śmiałem nawet
pomyśleć.
Przesadnie wydłużone i wąskie litery zdawały się kłuć w oczy, gdy
przed wyjściem czytałem wiadomość.
Małżonka twoja nie wytrzymała zbyt długo z tym kwiatem, uważaj
więc, nim i ciebie do reszty omami. Nie od dziś wiemy, że każda róża ma kolce.
„To gerbera, nie róża” – pomyślałem natychmiast. Taką też
wysłałem odpowiedź.
Może miało mnie to uspokoić, a może chciałem tylko zrazić do
siebie staruchę. Teraz sam nie jestem tego pewien. Wiem tylko, że nie
osiągnąłem ani jednego, ani drugiego. Babci nic już bardziej zrazić nie mogło,
a ja nie byłem ani odrobinę spokojniejszy.
Na cmentarzu co chwila zerkałem na Gerberę, choć ta stała tuż
obok mnie i ściskała mnie za rękę. Wszystkim wydawała się być grzecznym,
spokojnym dzieckiem, a mimo to widziałem, że coś ich niepokoi.
Dopiero po dłuższym czasie odkryłem, co to było. Gerbera była o
wiele za grzeczna i za spokojna jak na dziecko, które właśnie straciło matkę,
nawet, jeśli była to tylko przybrana matka. Wprawdzie nie znałem dobrze
łączących je relacji, bo więcej czasu poświęcałem pracy, niż rodzinie, wiem
jednak, że spędzały ze sobą całe dnie. Musiała być między nimi jakaś więź, choćby
nić sympatii.
Poza tym… Nie jestem pewien, czy widziałem to już wcześniej, czy,
próbując szukać początku dziwnego zachowania córki, wmawiam sobie, że to
zaczęło się już tamtego dnia. W każdym razie miałem niejasne wrażenie, że
Gerbera z odrobinę zbyt dużym zainteresowaniem rozglądała się wokół.
Nie, nie wyrzucam jej typowo dziecięcej ciekawości, która
nakazuje zapoznawać się ze wszystkim, co znajduje się wokół. To nie była taka
ciekawość. To była zachłanna żądza dostrzeżenia i zapamiętania jak największej
ilości szczegółów. Wspomniałem już, że mała nie patrzyła na ludzi, tylko na
groby?
Szybko wynająłem nianię dla Gerbery – uprzejme, młode dziewczę, z
pewnością błędnie przekonane, że kocha wszystkie dzieci. Droga była, ale cóż,
za chwilę odpoczynku od tego dziecka gotów byłem wiele zapłacić. Nie
wyobrażałem sobie zrezygnować z pracy i zajmować się nią cały dzień.
Niania zgodziła się przyjść już w niedzielę, dzięki czemu miałem
czas na załatwienie sprawy, która dręczyła mnie od dłuższego czasu. Postanowiłem
udać się do babci.
Pech chciał, że w nocy rozpętała się okropna burza. Muszę
przyznać, że widok z okna był naprawdę nieziemski, nawet Gerberka wstała z
łóżeczka, by z nosem przyklejonym do szyby obserwować potęgę gniewu natury. Ani
trochę się nie bała, wręcz przeciwnie, wyglądała na zachwyconą. Ja niestety nie
byłem w najlepszym nastroju, bo wyobraziłem sobie, jak będzie wyglądał Poznań
następnego ranka.
Nie pomyliłem się w moich przewidywaniach. Sieci trakcyjne były
pozrywane, tramwaje nie kursowały. Zależało mi na czasie, więc nie miałem
zamiaru czekać, aż ktokolwiek coś z tym zrobi. Z bólem w sercu i portfelu
zamówiłem taksówkę, którą dotarłem na drugi koniec miasta, po to jedynie, by
dowiedzieć się od sąsiadki, że babcia właśnie teraz postanowiła spełnić swoje
marzenie z młodości i pojechała do Rio de Janeiro, by zobaczyć najlepszych na
świecie tancerzy samby.
– Wraca za miesiąc – poinformowała mnie sąsiadka z takim
uśmiechem, że cofnąłem się w obawie, by nie wypadła na mnie jej sztuczna
szczęka. – Coś przekazać, synku?
– Nie trzeba, wyślę list – odpowiedziałem, chcąc jak najszybciej
odejść na bezpieczną odległość. – Zechce mi pani podać adres, pod którym
przebywa?
Starowinka nabazgrała coś krzywo w podsuniętym jej pod nos
notesie i zaczęła się głośno zachwycać moim pomysłem.
– Och, to wy, młodzi, jeszcze umiecie listy pisać? Myślałam, że
to odeszło razem z naszym pokoleniem. Bo wie pan, kiedyś to myśmy…
– Pani wybaczy, spieszy mi się. Chwila nieuwagi i córka rozniesie
dom, rozumie pani.
Ukłoniłem się dwornie, by nie uznała mnie za prostaka, i wróciłem
do domu, starając się nie myśleć po drodze o rachunku za niezbyt owocną
przejażdżkę. Moje obawy co prawda się nie spełniły, ale uśmiechnięta niania
opowiadała mi w zachwycie, jak to moja słodka córeczka Gerberka poprosiła ją o
wyjście na spacer, poszły więc, najpierw do lasu, gdzie słodka Gerberka
bezbłędnie rozpoznała wszystkie kwiaty i inne drobne roślinki, o czym ona,
studentka biologii, przed którą został już tylko ostatni rok, może poświadczyć,
jak również o tym, że kiedy były na ogromnym cmentarzu, Gerberka popisała się
niesłychaną wyobraźnią, opowiadając historię dosłownie każdego ze zmarłych…
Dalej nie słuchałem. Wyłączyłem się. W uszach wciąż miałem jedno
słowo: „Pamiętam”.
Gerberka popisała się wyobraźnią?
Tak miałam na imię.
Tfu, niech cię diabli, Gerberko!
Napisałem do babci długi list. Na samym początku pokajałem się,
przyznałem, jaki to byłem głupi, że nie od razu zorientowałem się, jaki to
zapach poczuła, wchodząc do naszego domu. Siarka to być musiała, pisałem
przejęty, nic innego, jak siarka!
Przedstawiłem pokrótce sytuację, błagałem, o rychłą odpowiedź.
Upadłbym na kolana, gdyby tu była, klęczałbym u jej stóp i czekał na
przebaczenie i udzielenie rady. Przepraszałem za brak szacunku dla jej starczej
mądrości, obiecywałem poprawę, bylebym tylko dostał odpowiedź.
Na koniec zapytałem, jak jej się podoba Rio i czy planuje
odwiedzić je również zimą, czy popisy tancerzy poza karnawałem jej wystarczą.
Odpowiedź przyszła dopiero po dwóch tygodniach, pełnych zachwytu
niani nad wyobraźnią Gerberki, która to o każdej osobie leżącej na jakimkolwiek
cmentarzu może opowiedzieć długą historię, a każda z nich jest inna, wszystkie
zaś łączą się ze sobą, tworząc jakby jedną, spójną historię.
Pamiętam.
Starając się o tym nie myśleć, zacząłem czytać:
Głupi byłeś, to prawda, ale musisz wiedzieć, że głupi jesteś
nadal, bo nie siarkę wtedy czułam, a padlinę. Nie diabła przygarnąłeś, a hienę,
która węszyć będzie po cmentarzach. Nie pozwól jej na to, bo pomoże jej to do
prawdziwego kształtu wrócić.
Nie na sambę się, głupi, wybrałam, więc uważaj na słowa. Szamani
mnie tutaj przeróżni i czarownicy otaczają, z którymi mogę przedyskutować
sprawę twojej hieny. Strzeż jej, nim będzie za późno, bo kiedy odnajdzie swoje
wcześniejsze szczątki, nic już nie zdziałamy.
Nie śmiałem nawet pomyśleć, że staruszka mogła bredzić. Nie
miałem pojęcia, co oznaczało nazwanie słodkiej Gerberki hieną, ale na samo
wspomnienie opowieści o wycieczce na cmentarz zemdliło mnie.
Hiena szukająca swoich własnych szczątków, by do kształtu
prawdziwego wrócić? Nie chciałem wiedzieć, co było jej prawdziwym kształtem.
Miałem właśnie napisać odpowiedź, kiedy drzwi się otworzyły i
weszła Gerberka.
Skamieniałem.
Była sama. Jej sukienka była uwalana ziemią, podobnie jak zdarte
do krwi kolana i podrapane ręce. Miała piach za paznokciami, zupełnie, jakby
kopała dół.
Czułem, jak skręcały mi się jelita.
– Gdzie niania?
– Nie była głodna – pozornie bez sensu odparła Gerbera.
Wzdrygnąłem się. Cokolwiek tam się wydarzyło, liczy się jedno:
mała ujawniła swoją naturę. Babcia miała rację. Tylko co teraz? Mam jeszcze
czas, czy jest za późno?
Gerbera uśmiechała się, widząc mój przerażony wzrok. Zauważyłem,
że jeszcze przeżuwała.
– Co jadłaś?
Bardzo się starałem, by mój głos zabrzmiał surowo. Ona jednak
zaśmiała mi się w twarz, wypluwając jakieś drobne kosteczki.
Teraz wydaje mi się to absurdalne, ale odetchnąłem z ulgą. To
mogło być tylko coś małego – nieduże zwierzę albo dziecko mniejsze od niej. Nie
były to więc te „właściwe” zwłoki.
Nie oznaczało to jednak, że mogłem być spokojny. Nie mogłem stać
bezczynnie i czekać, aż odnajdzie to, czego szukała.
Podszedłem do niej i mocno ścisnąłem za brudne, chude ramię. Nie
miała zamiaru uciekać; nie bała się, była tylko odrobinę zdziwiona, że
odważyłem się jej dotknąć.
– Wiem już, jak nazywają tobie podobnych – warknąłem. – Jesteś
hieną, parszywą, żywiącą się padliną hieną. Nie pozwolę, by osoba nosząca moje
nazwisko rozgrzebywała groby i pożerała trupy! Zrozumiałaś?
Pokiwała głową, powoli, jakby się nad czymś zastanawiała.
Wreszcie westchnęła, a mnie owionął ten sam odór, który skutecznie odstraszył
babcię.
– Wy, śmiertelnicy, nigdy nas nie tolerowaliście. Baliście się
nas, widzieliście w nas zło wcielone. A przecież sami marzycie o wiecznym
życiu. Czemu więc nienawidzicie tych, którzy je osiągnęli?
Puściłem ją i cofnąłem się. Gerbera może i wyglądała jak
przedszkolak, ale z pewnością nim nie była. Nie mogła, to nie były słowa
dziecka.
– Kim jesteś? – zapytałem, choć wiedziałem, że jeśli nie zechce,
nie odpowie mi.
Spojrzała na mnie; w jej oczach dostrzegłem odbicie wielu żywotów
spędzonych na świecie, długich lat pełnych cierpienia, niezrozumienia,
wyklęcia.
– Jestem hieną – odparła, ale zabrzmiało to tak, że to ja
poczułem się upokorzony. – Jestem nieśmiertelną, która posiadła wiedzę i moc,
jednak aby w pełni odzyskać panowanie nad nią, w każdym kolejnym wcieleniu
muszę odnajdywać swoje poprzednie zwłoki i na moment stać się parszywą, żywiącą
się padliną hieną.
Zamilkła na chwilę.
– Czemu robisz to w tak odrażający sposób?
– Nas brzydzą wasze zwyczaje.
– I dlatego nas tępicie?
Prychnęła.
– Więcej hien zginęło z waszych rąk niż śmiertelnych z naszych.
Chodzi ci o Amelię? Potrzebowałam jej energii, by osiągnąć namiastkę swojej
prawdziwej postaci, nie mogłam tracić czasu na normalny rozwój. Ale powiedz
szczerze, kogo obeszła jej śmierć? Czy tłumy na cmentarzu to byli ludzie,
którzy naprawdę ją kochali i chcieli pożegnać, czy tylko przyszli, bo tak
wypada?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie i Gerbera dobrze o tym
wiedziała. Uśmiechała się złośliwie.
– Powiedz mi jeszcze jedno, ale tak z ręką na sercu. Czy ty
naprawdę odczułeś jej brak? Bo ja odniosłam wrażenie, że byłeś zbyt zajęty
pracą, by dotarło do ciebie, że twojej żony już z tobą nie ma i nigdy się nie
spotkacie.
Zacisnąłem pięści.
– Nie masz prawa tak mówić!
– Ależ mam. My, parszywe hieny, nigdy nie zapominamy o bliskich.
Może dlatego zyskaliśmy w nagrodę nieśmiertelność… Kiedyś też byliśmy ludźmi,
wiesz? Ale nie, nie bój się, nie staniesz się takim samym obrzydliwym
padlinożercą. Ty zwyczajnie umrzesz i nie będziesz się musiał martwić, czy uda
ci się odnaleźć swoje zwłoki. Będziesz wolny od tego wszystkiego, nie będziesz
już się nawet martwił o stan konta, mieszkanie czy pracę. Po prostu nie
będziesz istniał. I wiesz co? To się stanie już niedługo. Kiedy odnajdę to,
czego poszukuję, wrócę tu. Znajdę cię i ukarzę za twoją bezduszność, za pogoń
za tym, co materialne. Wiesz, co jest najzabawniejsze w życiu hien? Świadomość,
że możesz ukarać czystych, pachnących śmiertelnych za to tylko, że nigdy nie
staną się plugawymi padlinożercami.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Pobiegłem za nią.
– Nie rób tego! Może pomyliłaś się w ocenie, może jestem coś
jeszcze wart!
Byliśmy już na zewnątrz. Gerbera poruszała się tak lekko, jakby
sunęła nad ziemią. Nie mogłem jej dogonić.
– Daj mi trochę czasu!
– Wy, śmiertelni, myślicie, że uda wam się oszukać stojących
wyżej w hierarchii. Nie możecie zrozumieć, że my znamy was lepiej niż wy sami.
Zatrzymałem się. Nie było sensu biec dalej. Już jej nie
widziałem, słyszałem tylko ten głos.
– Dobrze wiemy, kto potrzebuje jeszcze czasu, a kto i tak by go
zmarnował.
– GERBERA! Ja cię przygarnąłem, dom, opiekę ci dałem, a ty tak mi
się odwdzięczasz?
Odpowiedział mi śmiech. Nie był to beztroski chichot dziecka, nie
był to nawet śmiech szyderczy. Był to najokropniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek
słyszałem.
Nie wiem, czy rzeczywiście wróci. Na wszelki wypadek staram się
żyć jak najlepiej, już nie dla siebie, ale dla innych. Wciąż się przepracowuję,
nie śpię po nocach, ale tylko po to, żeby prawie całą wypłatę oddawać innym.
Sprzedałem dom, meble, słowem – wszystko, a kupiłem kilka niedużych, ale
zadbanych mieszkań i wynajmuję je za grosze ubogim rodzinom. Sam mieszkam w ciasnej
norze jak ostatni nędzarz, resztę pieniędzy przeznaczając na cele charytatywne.
Są tacy, co nazywają mnie wariatem. Tak, ci sami, którzy sami
stawiają pieniądze ponad wszystkim. Nie mam im tego za złe. Proszę tylko tych,
którzy stoją wyżej w hierarchii, by tamci śmiertelni nie doświadczyli tego
samego, co ja; by za każdym razem, kiedy popełnią najdrobniejszy błąd, nie
słyszeli tuż nad uchem obłąkańczego śmiechu hieny.