Praca szła gładko. Nie było jej
jakoś specjalnie dużo, a efekty dało się dość szybko zauważyć. W dodatku nie
wymagała wyjątkowego skupienia, więc Marianna mogła odpłynąć myślami w
ulubionym kierunku. Co prawda sam początek jej rozmyślań ściśle wiązał się z
jej obecnym zajęciem, bo choć krojenie buraków i układanie ich w słoiki było
zajęciem nad wyraz prozaicznym, przypominało ono o miejscu, z którego te
warzywa pochodziły, a to z kolei umysł pobudzony nieco może zbyt dużą liczbą
przeczytanych powieści natychmiast kojarzył z jednym ze znanych książkowych
ogrodów.
Nie powinien dziwić fakt, iż
padło właśnie na grządki uprawiane przez Zosię, które z takim zapałem opisywał
Mickiewicz w swojej epopei. Już we wczesnej młodości Marianna lubiła rozmyślać
o tym, jak by to było żyć w tamtych czasach. Siebie oczywiście widziała
wyłącznie w roli ułożonej panienki z dobrego domu, w oczach wszystkich mającą
zostać idealną gospodynią. Brakowało jej tylko pięknego chłopca, który by ją
adorował, czekała więc, aż taki się pojawi. Spodziewała się dzielnego patrioty
o wielkim sercu i bystrym rozumie, a trafił się jej…
Spojrzała na ubabraną sokiem
deskę do krojenia.
No tak. Burak.
Marianna westchnęła i powróciła
do krojenia ze zdwojoną energią, jakby chcąc w ten sposób zagłuszyć własne
myśli. Robiła przy tym więcej hałasu, niż normalnie, przez co nie usłyszała
kroków zbliżającego się Wespazjana. Dopiero gdy podszedł do stołu zauważyła go
kątem oka.
Przerwała pracę i podniosła
głowę.
– Coś się stało, synku?
– Nie.
Jego głos jak zwykle był
bezbarwny. Marianna nie potrafiła z niego wyczytać żadnych emocji, nad czym od
dawna ubolewała w duchu.
– Tata przyjedzie na święta?
Zdziwiło ją to pytanie, bo choć
Wespazjan miewał w zwyczaju pytać znienacka o dziwne rzeczy, nie spodziewała
się, że jemu też widok buraków przypomni Stanisława.
– Dlaczego pytasz? – spróbowała
ostrożnie wybadać jego myśli.
– Buraki – odparł krótko
Wespazjan, wskazując napełnione słoiki, ale zaraz chyba zrozumiał, że niewiele
to tłumaczy, bo szybko dorzucił: – Barszcz. Święta.
Trochę uspokoiło to Mariannę, bo
dowodziło, że relacje syna z ojcem były jak najbardziej normalne. Postanowiła więc
zapytać o coś innego.
– Dlaczego miałby przyjechać?
Przecież nigdy nas nie odwiedzał.
Wespazjan zamyślił się na chwilę,
wciąż wbijając wzrok w stół.
– Ale chciałby – powiedział z
przekonaniem.
- Skąd wiesz? – Marianna
uśmiechnęła się kpiąco. Sądziła, że jej syn zmyśla, tym bardziej zdziwiła ją
zatem jego odpowiedź.
– Często o tym mówił.
Odłożyła nóż i powoli wytarła
ręce w wiszącą na oparciu krzesła brudną ścierkę. Patrzyła na syna szeroko
otwartymi oczami, nie dowierzając w jego słowa. Poprawiła okulary, bo choć ich
nie znosiła, tym razem nie mogła się bez nich obejść. Nie wiedząc, co zrobić z
rękami, znów sięgnęła po ścierkę, bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.
– Rozmawialiście… o nas? I o tym?
Nie potrafiła nawet tego nazwać. Bo
co to właściwie było? Uczucie? Małżeństwo? Tragikomedia w jednym akcie?
Wespazjan, wciąż pochłonięty
widokiem słoików, sięgnął ku jednemu z nich i zaczął go obracać. Nadal nie
patrzył na matkę, a jego głos brzmiał monotonnie jakby recytował nudną,
wyuczoną lekcję.
– Chciał, żeby wszystko było
dobrze. Często tak mówił. Nie mówił, co ma być dobrze, ale ja wiem. To było
widać. Wiem jak patrzył na inne rodziny, na inne dzieci. Wszystkie miały
normalne domy, normalne rodziny. Mamę i tatę jednocześnie. A my nie. My
jesteśmy taką rodziną na raty. Mama z synem, tata z synem. Ale nigdy wszyscy
razem.
Złapał mniejszy słoik i
przyciągnął go do pierwszego. Obok ustawił trzeci, nieco większy po czym zaczął
przesuwać mały słoik to w jedną, to w drugą stronę. Wreszcie spojrzał na matkę
– Czemu? – spytał niemal
płaczliwie.
Z jego oczu wreszcie dało się coś
wyczytać – chęć poznania tego, co zostało mu odebrane, spróbowania, jak to jest
mieć zupełnie normalną rodzinę. Choć było to coś zupełnie nowego, Marianna dość
szybko ochłonęła, bo tę odpowiedź miała w głowie od zawsze.
– Twój ojciec nie był dobrym
człowiekiem – powiedziała chłodno. – To dlatego nie możemy być wszyscy razem,
jak inni.
– Nieprawda. Tata jest bardzo
dobry.
Zapowiadała się trudna rozmowa.
– Nie to mam na myśli. Ojciec
może i jest dobry, ale widzisz, ja i on
zupełnie do siebie nie pasujemy.
– To czemu wzięliście ślub? Nie
byłoby lepiej, gdybyś ty wybrała kogoś innego i on też?
Wespazjan wrócił do układania
słoików, dodając po jednym z każdej strony. Powoli wyciągnął rękę w stronę tego
najmniejszego, ale zaraz ją cofnął.
– A ja? Gdzie ja bym wtedy był?
Marianna rozłożyła bezradnie
ręce, nie potrafiąc mu odpowiedzieć, ale Wespazjan nie zwrócił uwagi na ten
gest. Zaczął nerwowo przesuwać wszystkie słoiki, ustawiając je w mniejsze i
większe grupy, aż wreszcie zsunął je wszystkie do siebie, tak, jak stały na
początku, po czym bez słowa wyszedł z kuchni.
Obserwowała jego poczynania z
lekkim niepokojem, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego jej syn nigdy nie
był taki jak inne dzieci i dlaczego nie zauważyła tego kiedy był jeszcze czas,
żeby coś z tym zrobić. W końcu całkiem niedawno skończył studia, powinien być
już poważnym mężczyzną, a sprawiał wrażenie, jakby wciąż był dzieckiem.
Do pewnego wieku nie było to
zauważalne, ale już pod koniec szkoły podstawowej zaczynał coraz bardziej
odstawać od rówieśników. Dobre oceny nie mogły rekompensować oczywistych
braków, jednak Marianna dopiero teraz uświadomiła sobie, że Wespazjan naprawdę
mógł to zauważać, a przynajmniej w jakiś sposób odczuwać. Zawsze tłumaczyła mu,
że nie jest inny, tylko wyjątkowy, a pozostałe dzieci po prostu mu zazdroszczą
i wydawało jej się, że taka wersja go w pełni satysfakcjonuje. Nigdy nie
przyszło jej do głowy, że syn mógł postrzegać całą ich rodzinę jako inną od
reszty, nigdy o tym nie mówił. Zawsze był taki skryty, taki cichy, taki dziwny.
Jaka mogła być tego przyczyna? Czyżby w którymś momencie popełniła błąd?
Patrzyła przez chwilę na pełne
słoiki, próbując odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wreszcie przeniosła wzrok na
deskę i zacisnęła usta w wąską linię.
Tak, popełniła w życiu jeden
straszliwy błąd. Wyszła za mąż.