Rozdział III



Praca szła gładko. Nie było jej jakoś specjalnie dużo, a efekty dało się dość szybko zauważyć. W dodatku nie wymagała wyjątkowego skupienia, więc Marianna mogła odpłynąć myślami w ulubionym kierunku. Co prawda sam początek jej rozmyślań ściśle wiązał się z jej obecnym zajęciem, bo choć krojenie buraków i układanie ich w słoiki było zajęciem nad wyraz prozaicznym, przypominało ono o miejscu, z którego te warzywa pochodziły, a to z kolei umysł pobudzony nieco może zbyt dużą liczbą przeczytanych powieści natychmiast kojarzył z jednym ze znanych książkowych ogrodów.
Nie powinien dziwić fakt, iż padło właśnie na grządki uprawiane przez Zosię, które z takim zapałem opisywał Mickiewicz w swojej epopei. Już we wczesnej młodości Marianna lubiła rozmyślać o tym, jak by to było żyć w tamtych czasach. Siebie oczywiście widziała wyłącznie w roli ułożonej panienki z dobrego domu, w oczach wszystkich mającą zostać idealną gospodynią. Brakowało jej tylko pięknego chłopca, który by ją adorował, czekała więc, aż taki się pojawi. Spodziewała się dzielnego patrioty o wielkim sercu i bystrym rozumie, a trafił się jej…
Spojrzała na ubabraną sokiem deskę do krojenia.
No tak. Burak.
Marianna westchnęła i powróciła do krojenia ze zdwojoną energią, jakby chcąc w ten sposób zagłuszyć własne myśli. Robiła przy tym więcej hałasu, niż normalnie, przez co nie usłyszała kroków zbliżającego się Wespazjana. Dopiero gdy podszedł do stołu zauważyła go kątem oka.
Przerwała pracę i podniosła głowę.
– Coś się stało, synku?
– Nie.
Jego głos jak zwykle był bezbarwny. Marianna nie potrafiła z niego wyczytać żadnych emocji, nad czym od dawna ubolewała w duchu.
– Tata przyjedzie na święta?
Zdziwiło ją to pytanie, bo choć Wespazjan miewał w zwyczaju pytać znienacka o dziwne rzeczy, nie spodziewała się, że jemu też widok buraków przypomni Stanisława.
– Dlaczego pytasz? – spróbowała ostrożnie wybadać jego myśli.
– Buraki – odparł krótko Wespazjan, wskazując napełnione słoiki, ale zaraz chyba zrozumiał, że niewiele to tłumaczy, bo szybko dorzucił: – Barszcz. Święta.
Trochę uspokoiło to Mariannę, bo dowodziło, że relacje syna z ojcem były jak najbardziej normalne. Postanowiła więc zapytać o coś innego.
– Dlaczego miałby przyjechać? Przecież nigdy nas nie odwiedzał.
Wespazjan zamyślił się na chwilę, wciąż wbijając wzrok w stół.
– Ale chciałby – powiedział z przekonaniem.
- Skąd wiesz? – Marianna uśmiechnęła się kpiąco. Sądziła, że jej syn zmyśla, tym bardziej zdziwiła ją zatem jego odpowiedź.
– Często o tym mówił.
Odłożyła nóż i powoli wytarła ręce w wiszącą na oparciu krzesła brudną ścierkę. Patrzyła na syna szeroko otwartymi oczami, nie dowierzając w jego słowa. Poprawiła okulary, bo choć ich nie znosiła, tym razem nie mogła się bez nich obejść. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, znów sięgnęła po ścierkę, bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.
– Rozmawialiście… o nas? I o tym?
Nie potrafiła nawet tego nazwać. Bo co to właściwie było? Uczucie? Małżeństwo? Tragikomedia w jednym akcie?
Wespazjan, wciąż pochłonięty widokiem słoików, sięgnął ku jednemu z nich i zaczął go obracać. Nadal nie patrzył na matkę, a jego głos brzmiał monotonnie jakby recytował nudną, wyuczoną lekcję.
– Chciał, żeby wszystko było dobrze. Często tak mówił. Nie mówił, co ma być dobrze, ale ja wiem. To było widać. Wiem jak patrzył na inne rodziny, na inne dzieci. Wszystkie miały normalne domy, normalne rodziny. Mamę i tatę jednocześnie. A my nie. My jesteśmy taką rodziną na raty. Mama z synem, tata z synem. Ale nigdy wszyscy razem.
Złapał mniejszy słoik i przyciągnął go do pierwszego. Obok ustawił trzeci, nieco większy po czym zaczął przesuwać mały słoik to w jedną, to w drugą stronę. Wreszcie spojrzał na matkę
– Czemu? – spytał niemal płaczliwie.
Z jego oczu wreszcie dało się coś wyczytać – chęć poznania tego, co zostało mu odebrane, spróbowania, jak to jest mieć zupełnie normalną rodzinę. Choć było to coś zupełnie nowego, Marianna dość szybko ochłonęła, bo tę odpowiedź miała w głowie od zawsze.
– Twój ojciec nie był dobrym człowiekiem – powiedziała chłodno. – To dlatego nie możemy być wszyscy razem, jak inni.
– Nieprawda. Tata jest bardzo dobry.
Zapowiadała się trudna rozmowa.
– Nie to mam na myśli. Ojciec może i jest dobry, ale widzisz,  ja i on zupełnie do siebie nie pasujemy.
– To czemu wzięliście ślub? Nie byłoby lepiej, gdybyś ty wybrała kogoś innego i on też?
Wespazjan wrócił do układania słoików, dodając po jednym z każdej strony. Powoli wyciągnął rękę w stronę tego najmniejszego, ale zaraz ją cofnął.
– A ja? Gdzie ja bym wtedy był?
Marianna rozłożyła bezradnie ręce, nie potrafiąc mu odpowiedzieć, ale Wespazjan nie zwrócił uwagi na ten gest. Zaczął nerwowo przesuwać wszystkie słoiki, ustawiając je w mniejsze i większe grupy, aż wreszcie zsunął je wszystkie do siebie, tak, jak stały na początku, po czym bez słowa wyszedł z kuchni.
Obserwowała jego poczynania z lekkim niepokojem, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego jej syn nigdy nie był taki jak inne dzieci i dlaczego nie zauważyła tego kiedy był jeszcze czas, żeby coś z tym zrobić. W końcu całkiem niedawno skończył studia, powinien być już poważnym mężczyzną, a sprawiał wrażenie, jakby wciąż był dzieckiem.
Do pewnego wieku nie było to zauważalne, ale już pod koniec szkoły podstawowej zaczynał coraz bardziej odstawać od rówieśników. Dobre oceny nie mogły rekompensować oczywistych braków, jednak Marianna dopiero teraz uświadomiła sobie, że Wespazjan naprawdę mógł to zauważać, a przynajmniej w jakiś sposób odczuwać. Zawsze tłumaczyła mu, że nie jest inny, tylko wyjątkowy, a pozostałe dzieci po prostu mu zazdroszczą i wydawało jej się, że taka wersja go w pełni satysfakcjonuje. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że syn mógł postrzegać całą ich rodzinę jako inną od reszty, nigdy o tym nie mówił. Zawsze był taki skryty, taki cichy, taki dziwny. Jaka mogła być tego przyczyna? Czyżby w którymś momencie popełniła błąd?
Patrzyła przez chwilę na pełne słoiki, próbując odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wreszcie przeniosła wzrok na deskę i zacisnęła usta w wąską linię.
Tak, popełniła w życiu jeden straszliwy błąd. Wyszła za mąż.