Rozdział I



Plac zabaw to naprawdę upiorne miejsce. No, może nie upiorne, to odrobinę zbyt mocne słowo, ale z pewnością jest coś przerażającego w tym pozornie pełnym radości i beztroski zakątku. Wieczorami, gdy nikt nie biega od zjeżdżalni do karuzeli i z powrotem, a huśtawki poruszane są jedynie podmuchami wiatru, wrażenie jest zupełnie inne. Wtedy każdy przyzna, że przebywanie tam nie jest niczym przyjemnym. Z trudem przychodzi nam wyobrażenie sobie, że w biały dzień, gdy ten ogrodzony kolorowym płotkiem teren aż roi się od małych rozrabiaków, ktoś na jego widok może czuć niepokój.
A jednak był ktoś taki. Wespazjan Krzycki dostawał dreszczy za każdym razem, gdy mijał każde większe skupisko ludzi, szczególnie dzieci. Unikał ich jak ognia, a kiedy był zmuszony przejść w jego pobliżu lub, co gorsza, wmieszać się w tłum, ogarniała go panika. Nieważne, jak długo tłumaczył samemu sobie, że nic mu nie grozi, zawsze kończyło się to tak samo. Obecność innych przytłaczała go, czuł się malutki, nic nieznaczący, zupełnie jak kropla w morzu, ziarnko piasku na pustyni czy mrówka zagubiona w niewłaściwym mrowisku. Tak, zawsze czuł się obco, jakby znalazł się w innym miejscu niż powinien. Nie rozumiał, jak inni potrafią się odnaleźć w tym dziwnym świecie, jakim cudem oni wszystko rozumieją i świetnie sobie radzą i dlaczego on tak nie umie. Przecież nie był od nich gorszy.
Najtrudniej przychodziło mu zrozumienie, jak dzieci potrafią czerpać radość ze zwykłych czynności służących wyłącznie rozrywce. On w ich wieku tego nie potrafił. Wiedział, do czego służą te wszystkie konstrukcje ustawiane na każdym placu zabaw, ale gdy tylko do którejś z nich podchodził, ulatywała z niego ochota do jakiejkolwiek zabawy. Obejmowany małą rączką metal był zimny i nieprzyjazny, drabinka zawsze wydawała się zbyt wysoka, karuzela zbyt szybka, a on sam zbyt niezgrabny. Nigdy nie bawił się z innymi dziećmi i nie wydawało mu się to niczym dziwnym. Teraz, gdy dorósł, coraz częściej zastanawiał się, co takiego jest w tych dzieciach, że uwielbiają spędzać czas w swoim towarzystwie, biegać, pokrzykiwać i śmiać się głośno. On nigdy się nie zaśmiał, co najwyżej wyrywał mu się nerwowy chichot, ale i to zdarzało się bardzo rzadko.
Przełamując strach, a właściwie tylko go zagłuszając – bo on wciąż tam był, czekał na następną okazję, by znów o sobie przypomnieć – Wespazjan wyszedł zza budynku, w którego cieniu się skrywał, i powoli zbliżył się do obiektu swoich lęków. Nogi się pod nim uginały, a oddech miał ciężki, ale dzielnie szedł przed siebie. Zatrzymał się tuż przy samym rogu i ostrożnie dotknął ogrodzenia. Nie było wcale takie zimne jak się spodziewał. Zachęcony podniósł głowę i z bijącym sercem potoczył wzrokiem po bawiących się dzieciach.
Radość. Śmiech. Beztroska. Trzy słowa, których znaczenia nigdy w pełni nie pojmował. Przyglądanie się zabawie było dla niego jak obserwowanie zwyczajów nieznanych plemion czy egzotycznych gatunków zwierząt. Wespazjan próbował wyciągnąć jakieś wnioski, ale choć widok zajął go bez reszty i naprawdę zaintrygował, nadal niczego nie rozumiał.
Nagle po chodniku tuż za nim przebiegło dwoje dzieci. Jedno z nich uczepiło się furtki i pobujało chwilę, krzycząc do drugiego, by na nie zaczekało.
– Huśtawki są zajęte – zauważyło. – Idziemy na karuzelę, czy zjeżdżalnię?
Drugie dziecko zamyśliło się, a Wespazjan, który już zaczął czuć się w miarę pewnie, znów stracił grunt pod nogami. Jak to – pytania? To one nie wiedzą…?
Na czoło wystąpił mu pot.
– Karuzela – powiedziało wreszcie drugie dziecko.
Wespazjan odetchnął z ulgą i puścił ogrodzenie, w które wczepił się obiema rękami. Sytuacja została opanowana, mógł spokojnie obserwować dalej. Mógł też odejść.
Znowu zaczął się denerwować. Co powinien zrobić, iść, czy zostać? Mama czeka… Ale przecież trzeba stać, patrzeć, próbować zrozumieć!
Bezradnie spojrzał na dzieci, ale te już pobiegły w stronę karuzeli. Został sam ze swoimi myślami i wcale a wcale mu się to nie podobało. Rozglądał się gorączkowo, szukając pomocy, choć wiedział, że znikąd i tak nie nadejdzie. Gdyby ktoś tu był, ktoś, kogo mógłby się poradzić, ale nie, wokół wszyscy są zajęci, każdy ma swoje życie, swoje problemy, nikogo nie obchodzi to, że ktoś właśnie przeżywa takie rozterki. Ojciec wiedziałby, co zrobić, mama też chętnie by pomogła, ale wśród obcych ludzi nie miał na kogo liczyć. Był sam, zupełnie sam, zagubiony, zapomniany, zostawiony przez wszystkich.
– Przepraszam, czy wszystko w porządku?
Wespazjan podskoczył i obrócił się na pięcie. Przed nim stała młoda, odrobinę zbyt szczupła blondynka o orlim nosie, ostrych kościach policzkowych i spiczastym podbródku. Koloru oczu nie potrafił jednoznacznie określić, wahał się miedzy niebieskim a szarym. Nigdy nie był jeszcze tak zażenowany w chwili poznania nowej osoby. Wpatrywał się długo, usiłując rozstrzygnąć swój dylemat. Niebieski? Szary? Przecież to takie ważne!
Dziewczyna też na niego patrzyła, odrobinę zdziwiona jego zachowaniem.
– Wszystko w porządku? – powtórzyła.
– Ja… nie wiem – wyszeptał Wespazjan.
Miał ochotę się rozpłakać. Schować gdzieś do kąta, zapomnieć o wszystkim, o wszystkich problemach i uciec w bezpieczny, cichy świat, za którym tak tęsknił. Usiąść na ławce pod domem i obserwować opadające liście, liczyć leżące na ziemi kasztany, cierpliwie czekać na jeże i wiewiórki, które przemykały przez podwórze, jeśli siedziało się bez ruchu wystarczająco długo. Słuchać cichuteńkiego szczękania drutów, gdy siedząca obok mama dziergała sobie kolejny mięciutki szalik.
Mama. To słowo sprawiło, że nieco ochłonął. Spojrzał na blondynkę, starając się zapomnieć o wciąż nierozstrzygniętej kwestii koloru jej oczu.
– Muszę iść – powiedział.
– Odprowadzę cię.
Nie zapytała, po prostu stwierdziła. Wespazjan był jej wdzięczny za to, że oszczędziła mu kolejnego ciężkiego wyboru. Nienawidził ich z całego serca, nigdy nie potrafił podjąć najprostszej nawet decyzji. Każda urastała do rangi problemu ogromnej wagi, mało tego, każda odpowiedź wydawała mu się równie dobra i nigdy nie potrafił rozstrzygnąć, która jest lepsza. Chyba niczego nie bał się tak bardzo, jak dokonania złego wyboru, nawet obcy ludzie nie przerażali go aż tak, o ile oczywiście nie wymagali od niego, że będzie o czymś samodzielnie decydował.
Drogę na szczęście znał na pamięć, nie musiał się zastanawiać, gdzie skręcić, bo stałby zapewne godzinami na każdym skrzyżowaniu. Wiele się zmieniło, odkąd był tu ostatnim razem, jeszcze zanim wyjechał do ojca, ale dobrze wiedział, dokąd iść. Nigdy nie zapominał najdrobniejszych nawet szczegółów i chyba właśnie dzięki temu potrafił jakoś się odnaleźć w otaczającym go świecie. Zawsze wiedział, czy mijana właśnie osoba to sprzedawca z niewielkiego sklepu spożywczego na rogu ulic Mickiewicza i Kościelnej, czy kwiaciarka, którą widywał za szybą codziennie, gdy szedł do szkoły, czy też zupełnie obca osoba. Tak samo rozpoznawał budynki. Z ulgą witał znajomy kolor tynku, secesyjne zdobienia frontów kamienic i fantazyjne obramowania okien, z uśmiechem na twarzy zaglądał w witryny sklepowe, które dobrze pamiętał, a z pewnym lękiem w te, które znacząco zmieniły się pod jego nieobecność.
Nie słuchał idącej obok niego dziewczyny, za bardzo skupiał się na czymś innym, by poświęcić jej należytą uwagę. Teraz próbował rozpoznać zapachy, co szło mu zdecydowanie gorzej. Składniki używane przez piekarzy i cukierników musiały być zupełnie inne od tych, które pamiętał, bo przechodząc obok otwartych drzwi, z których wydobywała się woń świeżych wypieków, nie potrafił ocenić, czy miał już okazję takich spróbować, czy może zostały zrobione według zupełnie nowej receptury. Na szczęście nie dostarczało mu to kolejnego trudnego wyboru, aby to rozstrzygnąć, musiałby po prostu spróbować tych smakołyków, co wcale nie byłoby niczym nieprzyjemnym.
Niespodziewanie znajomy, mocny aromat uderzył w nozdrza Wespazjana. Odwrócił głowę w kierunku niewielkiej kawiarenki i zatrzymał się mimowolnie. Blondynka też przystanęła, a widząc, gdzie patrzył, szeroko się uśmiechnęła.
– Może napijemy się kawy? – rzuciła, a zanim ochoczo jej przytaknął, nieopatrznie dodała: – …Albo herbaty?
Tego było już za wiele. Wespazjan, oblany zimnym potem, cofnął się. Otworzył usta, ale nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Kawa? Herbata? Skąd on miał wiedzieć, u licha!
Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji.
Korzystając z faktu, że dziewczyna najwyraźniej oczekuje odpowiedzi i nie spodziewa się żadnego innego działania, Wespazjan puścił się pędem przed siebie. Była zbyt zaskoczona, by zapytać, co on wyprawia, a cóż dopiero próbować go dogonić. Stała oniemiała tam, gdzie ją zostawił, a on pokonywał kolejne ulice dzielące go od domu; od ciepłego, bezpiecznego, kochanego domu.
Ostatnia droga była cicha i spokojna, prawie nic tędy nie przejeżdżało. Nic dziwnego, skoro wyłożono ją brukiem, na którym każdy pojazd podskakiwał, czyniąc podróż wielce nieprzyjemną, a po obu jej stronach wybudowano zaledwie kilka domów. Jeden z nich, ten właściwy, otoczony rozłożystymi kasztanowcami, od lat nieodwiedzany przez nikogo, lada chwila miał go przywitać i skryć przed złym światem. Tam, przy furtce, już stała mama!
Biegł coraz szybciej, by rzucić się w ramiona niczego się nie spodziewającej wątłej kobiecinie. Dopiero po chwili objęła go ciepłym matczynym uściskiem.
– Synku – szepnęła. Odsunęła się trochę i obrzuciła go badawczym spojrzeniem. – Gdzie masz walizkę? Torbę, bagaże… cokolwiek?
Wespazjan też spojrzał po sobie, nie mniej zdziwiony niż ona.
– Nie mam – stwierdził po prostu. Szybko o czymś sobie przypomniał i zapytał nieoczekiwanie: – Kawa czy herbata?
– Kawa – odpowiedziała bez namysłu matka, ale gdy po chwili zrozumiała, co syn ma na myśli, ze zgrozą podniosła drżące ręce ku twarzy i rozchyliła usta. – Synku… Nic się nie zmieniłeś.
Opuściła głowę i zapłakała cicho. Wespazjan nic a nic nie rozumiał. Przecież zmiany są złe, o co więc mogło mamie chodzić?